niedziela, 19 grudnia 2010

To say I'm not evil, to tell I'm not bad // Too late – I'm lost in human nature

The hardest thing for me is
Facing the fear I live
No one can help me now it's under my heart

I'll come to know the living
My demons are inside
I'll bring them all to light
Apocalyptica Bring Them To Light

środa, 8 grudnia 2010

Sztuczne futro z szynszyla

Tak, jestem szczęśliwy. Wszem i wobec mogę ogłosić, iż jest dobrze. Z zobojętnieniem podchodzę do wielu rzeczy, wszak po co zawracać kijem Wisłę? Przodków trapiło tu i teraz, a nie odległe sprawy od nas niezależne. Warto samemu przejąć ten sposób postrzegania świata. Kosmopolityzm szarga nerwy i psuje zdrowie.

Praktyka ponad teorią, czyny ponad słowami: to zaczyna mieć coraz głębszy sens. Powoli, acz zdecydowanie ewoluuje ścieżka, którą podążam.

Natknąłem się na Kusiciela. Jego oferta brzmi wspaniale, lecz... przystać na nią, czy też nie?

Zagadka na dziś: co to jest wyzwolbyk?

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Belief is so untrue
It wont make it easier it wont make it strong
You want it forever you want it so wrong
You breathing in circles
Living inside
Your breaking in pieces it wont ever die
16Volt Don't Pray

Spodeczek od filiżanki

Pierwszy dzień Odramy za nami. Wybrano ciekawy tekst o tematyce dzieciństwa. Koszmary, patologie, udawanie dorosłych i dzieci zarazem. Bardzo dobrze wykorzystano to w aspekcie wizualnym: wysoki aktor podchodzący do małego, dziecinnego krzesełka, który ze strachem rozgląda się po "sędziach" - czyli widzach. Tak dobry początek w czasie czytania sztuki zapowiadał dobrą rozrywkę.

Jak wspomniałem, tematyka była zaiste ciekawa. W prostej linii poruszał problem kontaktu dorosłych z dziećmi i na odwrót. Mało kto zdaje sobie sprawę, w jakim stopniu dzieciństwo determinuje nie tylko postawy młodego człowieka, ale i jego psychikę na całe życie. Czasem wystarcza drobna rzecz, by dorosły uznał ją za normalną, zaś dla dziecka i jego sposobu odbierania świata takowa drobnostka stałaby się problemem ponad jego siły. Każdy przez to przechodził, choć nieczęsto ludzie podejmują wyzwanie refleksji o własnej historii, wręcz auto-psycho-historii.
- Auto, wszak mózg automatycznie nam wszystko podpowiada,
- psycho, gdyż siła psychiki ludzkiej jest potężna, choć nieraz zwodnicza,
- historii, a bardziej psycho-historii, wszak to, co pamiętamy, jest projekcją mózgu powstałą z wyselekcjonowanych wspomnień; najczęściej wspomina się skrajne sytuacje (dobre i złe), zaś najłatwiej - te negatywne, pesymistyczne.
Zatem do wątku edukacyjnego dodałem jeszcze psychologiczny i socjologiczny.

Druga część będzie dla mnie znacznie bardziej pamiętliwa. Ale już trochę krócej, wszak nie mam za dużo czasu (podchodzę do tego tekstu po raz drugi i to trochę denerwuje). Następnie była część to performance, w który zostałem wciągnięty. Ciekawe doświadczenie. Robiłem za nieposłusznego tatusia, za co wstawiono mnie do kąta. A następnie za spodeczek.

Ostatnia część była dla mnie nieco "inna". Nie mam na myśli jakiejś obcości w etiudzie. Po prostu ja inaczej to odebrałem aniżeli większość widzów, a może i jak sam reżyser. Nie wiem, nie zostałem na dyskusji. Na wszelki wypadek nie chciałem się rozczarować taką możliwością, że reżyser jednak nie rozumie tego w ten sam sposób, co z mojej strony musiałby oznaczać wielką ignorancję z jego strony. Ale nie wiem tego - czasem trzeba powstrzymać w sobie ciekawość. Nie wszystko musi być wyjaśnione.

Drugi dzień z kolei był na podobnym poziomie. Choć byłem tylko na pierwszej części, to i tak dramat był średnio ciekawy. Przerabianie zwłok na rzeźby, zabawa ludzkim mięsem i związane z tym wątpliwości etyczne, prawne i społeczne to chwytliwy temat, wszak był na czasie. Jednak przedstawienie tego w ten sposób, że i tak wygrać musi Jezusek z Maryjką, bo Budda to symbol zła przedstawiany na równi z Che Guevarą... Niesmaczne. Równie dobrze należałoby do Jezuska dodać Kaczyńskiego.

Druga część była ponoć efektywna. Z jednej strony ludzie zapominali o najtrudniejszym wątku sztuki, ale z drugiej zatracono jej największą "siłę" czy "energię".

Podsumowując, tegoroczna Odrama wyszła tak średnio. Ale zawsze darmowe wejście.

piątek, 19 listopada 2010

Gorączkowy tydzień powoli osiąga punkt wrzenia

Coraz mniej mam czasu na zabawy z kompem, dlatego tak rzadko tu zaglądam. Dzisiaj załatwiam ksera książek, z których mam zamiar stworzyć "coś-na-wzór" pracy licencjackiej. Dopiero teraz mogę przez chwilę delektować się zupką i miękkim siedziskiem. Czasem tak niewiele znaczy całkiem dużo:)

Kędzierzawy umilał nas niesamowitymi przemyśleniami dotyczącymi TS. Momentami z utęsknieniem wraca się do tych zajęć przesiedzianych na szpilkach, możliwie w całkowitym bezruchu, co by nie zwabić smoka w swoją stronę. Nawet jak tańczyła i śpiewała robiła wszystko, byśmy czuli się jak w domu. W takim oczywiście, w którym za nieposłuszeństwo wymierza się 25 batów na gołą skórę.

Obiad skończony, zatem do nauki.

środa, 3 listopada 2010

W pięciu smakach zupki chińskiej

Czas mija, zaś mało sytuacji popycha w stronę nauki.

Wczoraj zaskoczył mnie Buckethead. Dawno nie sprawdzałem jego aktualnej dyskografii, a tu - proszę - dwa nowe albumy;) Brodka z kolei zachwyca mnie niezwykłością nowej płyty:)

Dzisiaj jeszcze Goran, o zmianie godziny dowiedziałem się troszkę późno, muszę po prostu częściej wchodzić na fb. podejrzewam, że najbliższe tygodnie miną, a bardziej ominą "głębszą" naukę, wliczając w to pracę licencjacką. Czas się za to zabierać i pora uciekać z kompa!

poniedziałek, 1 listopada 2010

All saint's day

Już w Opolu. Quasi-swoje, acz cieszy:)

Bagaż doświadczeń i wspomnień bogato wypełniony: od pięknych widoków (szczególnie Kalemegdanu i Dunaju), przez sytuacje śmieszne (jak zgubienie Albańczyka oraz Do you like pozoriste?), mile spędzone chwile (głównie przy codziennym espresso) i ludzi, do których chciałoby się czasem wrócić - a bardziej do miejsc, w których się ich poznało.
Zapamiętać jednak należy - przed szarańczą drzwi koniecznie barykadować!

A tu już liście opadły całkowicie. Od razu w myślach przewijają mi się obrazy złotej od lipowych liści Suboticy. Gdy spojrzę na dachy opolskich domów, próbuję sobie wyobrazić, że nadal jesteśmy tam, hen daleko za ogromnymi górami i rzekami, wręcz w bajkowej krainie.

Nagle pomyślałem o tym, że ja tu promienieję optymizmem, a teraz mamy all saint's day. Rodzice musieli być mocno zażenowani, że wolałem być w Opo, zamiast tradycyjnie, folklorystycznie i parareligijnie przeżyć ten dzień w domu. Zresztą nawet nie pamiętam czy w zeszłym roku byłem na cmentarzu. Możliwe, acz zaznaczam - moja postawa nie jest żadną ignorancją względem przodków! tych, których pamiętam ze swojego życia wspominam, niecodziennie, a jednak. Wynika to trochę z mojego przekonania, że po śmierci nic nie ma.
Ale to tylko moje zdanie.

poniedziałek, 18 października 2010

Czterdziesty dziewiąty dzień.
Ostatni;]

Dziwacznie się złożyło, iż akurat jutro przypadnie pięćdziesiątnica O_o
Kurka, co za zbieg okoliczności. I niech nikt nie mówi, że "nasz" świat nie jest przesiąknięty chrześcijaństwem do ostatniej nitki. "Nasz" czyli śląski, polski, europejski.

Wszystko spakowane, walizka prawie pełna - a to dobry znak, wszak muszę mieć trochę przestrzeni wolnej na ewentualne "pamiątki" czy "prezenty". Zostało mi ok. 8 godzin, więc lepiej spędzić je na wypoczynku.

Zatem do listopada;)

niedziela, 17 października 2010

Nie-nadzwyczajny owoc

Czterdziesty ósmy dzień.
Przedostatni:)

Dzisiaj w rytmie Krzaka, Living Colour, SBB i Killing Joke.
Waliza czeka, choć ciągle czegoś brakuje. Wszczegolosciklawiatury (a po co miałem ją brać, przynajmniej nie muszę za bardzo męczyć się z pisaniem pracy licencjackiej;] ).

mmm...
Właściwie nie ma nic nadzwyczajnego
W spożywaniu owocu
Ani w nim samym
Jabłko mała planeta wszechsadu
Unosisz ją w górę i strząsasz
Wodę i ogień
Może tylko otwieranie granicy między zielenią i bielą
Zagajnik smaku wśród wyrudziałych pól
Córko mała damo z jabłkiem w dłoni
Chytrym zwierzątkiem
Przewrotną łasicą nadziei
Właściwie nie ma nic nadzwyczajnego
W spożywaniu owocu
Ani w nim samym

Najłatwiej tu o ocalenie jarmarcznych obrazków
Ojca wypuszczającego strzałę w stronę syna
Kuszonej i kuszącej
Nobliwego wyspiarza
Który na długo odebrał
Ludziom nadzieję oderwania się od ziemi
Właściwie nie ma nic nadzwyczajnego
W spożywaniu owocu
Ani w nim samym

Córko
Zabici leżą pośród jabłek w sadzie
SBB Memento z banalnym tryptykiem
(źródło: tekstypiosenek.net)

piątek, 15 października 2010

Czterdziesty szósty dzień.

Ciągle w biegu, od 9 do 17. Całe szczęście wieczór był spokojny i mile spędzony z sąsiadami. Tylko czemu po dwóch piwach zmienia mi się perspektywa, przez którą widzę świat?

Coraz bliżej podróży roku. Jest jednak jeszcze sporo spraw do załatwienia.
Dobranoc świecie.

czwartek, 14 października 2010

Czterdziesty piąty dzień.

Tydzień dobiega końca, a ja - paradoksalnie - mam jeszcze mniej czasu niż dotychczas. Cały czwartek będzie zawalony głównie za sprawą Gorana, który no nie wytrzyma i musi ciągle przesuwać zajęcia w planie. Trudno się mówi, za tyg nie będę miał już tego problemu.

Może to dziwne na studenta, choć nie miałem czasu w tym tyg na żadne piwo (i teraz następuje uniwersalny emotikon O_o wskazujący na Wasze aktualne miny oraz moją twarz w stanie upojenia przywoływaną w Waszych wspomnieniach).
;D

Polska Służba Zdrowia! Zakrawa o paranoję fakt, że chirurdzy nie chcą się bawić w rozcinanie ochotników, ot tak dla jakiejś wymyślnej zasady. Wolą poczekać i mieć większą frajdę... jak się choroba rozwinie;]

Niezapomniany dialog z rozgłośni akademikowej:
Zostawisz to okno??
Blondyna, słyszysz mnie? Nie baw się tym oknem!!
Mam Cię za włosy wytargać?!

Nie ma to jak uprzejme używanie całkowicie uspokajającej rozgłośni przez portiera.

To będzie straszny dzień. Bez kawy nie ujadę.

wtorek, 12 października 2010

Crossoverowe szaleństwo

Czterdziesty trzeci dzień.

Wczoraj udało mi się załatwić kilka spraw bardzo dla mnie ważnych - od przeróżnych opłat, przez uzyskanie skierowania, wymianę książek i ominięcie zajęć, które w istocie się nie odbyły - oraz rozwijałem dalej moje horyzonty muzyczne, sięgając po kilka wybranych legend bluesa (John Lee Hooker, B.B. King, Bessie Smith).

Dzisiaj odkrywam niesamowite Żywe Kolory. Nigdy bym się nie spodziewał, że Vernon Reid w taki sposób potrafi skomponować muzykę, gdzie album jest po prostu jednym wielkim crossover`owym dziełem najwyższej próby. Radość mnie rozpiera, gdy pomyślę, że miałem możliwość zobaczenia Reida na żywo ;D

no to czas na naukę. Trudne to zadanie, szczególnie teraz, gdy nie potrafię oderwać się od muzyki Living Colour.

poniedziałek, 11 października 2010

Blues zwładnął mą duszą

Czterdziesty pierwszy dzień.

Rawa Blues Festiwal mnie całkowicie zachwycił! A wszystko udało się zgodnie z naszymi planami.
Wpierw dotarłem do Katowic, w drodze do Spodka przeszukałem pobliskie antykwariaty (dokładnie dwa) w poszukiwaniu słowników serbskich oraz zaopatrzyłem się w wodę. Po dotarciu na miejsce czekałem, czekałem i czekałem... ale tylko kilkanaście minut;) pruski ordnung zabrania się spóźniać. Przy okazji zobaczyłem Irka Dudka, który dawał wywiad TVP, a także starych znajomych z liceum, którzy akuratnie zastanawiali się nad możliwie najtańszym wejściem na Festiwal. Uraczeni moją opowieścią o partykularnym krwiodawstwie, zauważyłem na horyzoncie Tomka, z którym - żegnając prędzej znajomych - upuściliśmy sobie złą krew całkiem unowocześnioną metodą, gdzie znachora i skalpel zastąpiły pielęgniarki oraz sprzęt medyczny.

Festiwal tym razem zorganizowano z wielkim rozmachem. Nowy, wręcz najnowszy sprzęt nagłaśniający oraz wysokiej klasy oświetlenie, które sprawiły, że koncerty brzmiały i wyglądały niesamowicie. Ogromny telebim w kształcie walca ponad płytą, który bodajże po raz pierwszy został wykorzystany na koncercie (dotychczas głównie na imprezach sportowych). Zaproszenie gwiazd, które zrobiły największą furorę w ciągu ostatnich lat, co złamało dotychczasową zasadę zapraszania gości tylko raz. Zresztą same koncerty zostały zorganizowane w specjalnej oprawie - The Nightcats oraz James Blood Ulmer wystąpili w unikatowym składzie - pierwsi z Little Charlie`m, drugi wraz z Vernonem Reidem.

Każdy koncert był niesamowity. Nawet Dudek, którego nie darzę ogromną sympatią, acz zachwycił mnie różnorodnością instrumentów, na których zamiennie grał w niezwykle utalentowany sposób (harmonijka ustna, gitara akustyczna, skrzypce).
Nora Jean Bruso jest jedną z najbardziej utalentowanych bluesowych wokalistek, co dała popis w trakcie koncertu. Niezapomniany na lata będzie jej występ a capella bez użycia mikrofonu. Posiada tak potężny głos, że bez problemu można było usłyszeć i zrozumieć co wyśpiewuje stojąc kilkadziesiąt metrów od sceny pośród ludzi. Jestem w dalszym ciągu w szoku, a dodatkowo z tego względu, iż Aga (wspaniała, wielka i cudna!) załatwiła wszystkim zdjęcia z autografami pani Bruso! Zdjęcie stoi na półce i czeka na to, aż przywiozę do Opola antyramę:D
Rick Estrin, Little Charlie i The Nighcats. Jedyny koncert w takim składzie na świecie. Niesamowita moc swinga, rock`n`rolla i bluesa z lekką domieszką jazzu w wykonaniu geniuszy z wieloletnim stażem. Zawojowali sceną i wszystkimi pod sceną - mało kto się nie bujał, tańczył czy skakał. Ludzie wręcz dostali szału z zachwytu, gdy Little Charlie nagle w środku utworu zaczął grać Smoke On The Water Deep Purple! Nawet my - pomimo tego, że mieliśmy czekać na dziewczyny niedaleko wejścia - rzuciliśmy się w rozskakany tłum. Występ pozostanie w pamięci także ze względu na trik, który w umówionym momencie wszyscy instrumentaliści wykonali. Mianowicie energicznie obrócili się do widowni tyłem zarzucając sobie gitary na plecy - bez chwili przerwy w utworze! Perkusista również uderzał w bębny w takiej pozycji. Niesamowici ludzie!
Na koniec James Blood Ulmer (żywa legenda bluesa), Vernon Reid (jeden z najbardziej utalentowanych gitarzystów świata) oraz zespół Memphis Blood dało wyśmienity wyraz bluesa w połączeniu z jazzem i funkiem. Fakt faktem muzycy nie dorównali tempa Nightcatsów, co pewnie dla wielu stało się przyczyną wczesnego opuszczenia Spodka. Ja również początkowo nie byłem zachwycony, jednak dobrze zrobiłem, że zostałem do końca, wszak im dalej w las, tym bardziej muzycy się rozkręcali. Tym sposobem zamiast grać opcjonalnie od 22.25 do 23.45, panowie wręcz nie chcieli opuścić sceny i zrobili to dopiero 20 minut po północy, co daje wynik dwugodzinnego koncertu. To dowód na to, że chłopaki z Memphis (+ Reid z Londynu) nie należą do tych ekscentrycznych gwiazdek, które za nic mają sobie widzów. Zresztą dotyczy to także pozostałych artystów, którzy uświetnili jubileuszowy festiwal. Każdy muzyk dawał po sobie znać, że uwielbia grać, a występ na Rawie jest dla niego dodatkową frajdą.

Najlepsze koncerty, na jakich byłem, spędzone w świetnym towarzystwie;)

sobota, 9 października 2010

Rawa!

Czterdziesty dzień.

Jeszcze tylko pół godziny do wyjazdu, jednego z ciekawszych w tym roku. Płyń mój bluesie, płyń!

czwartek, 7 października 2010

Doniczki przyjechały!

Trzydziesty siódmy i trzydziesty ósmy dzień.

Poznałem, co to znaczy dogadać się z Goranem. Nie da się ustalić zajęć na mi pasującą godzinę, jednak - miejmy nadzieję - że zajęcia pozostaną w tych samych, porannych godzinach.

Z oczekiwania na niedoszłe seminarium (które odbyło się w czwartek) dokańczałem wątek chrześcijański, katując Karo i siebie muzyką chrześcijańską. Czasem nie umiem uwierzyć, że kiedyś kawałki z topornie wyśpiewywanym tekstem
Jezus Chrystus Panem jest
Jezus
królów król
świata Pan

robiły na mnie duże wrażenie. Dziś już po prostu tego nie czuję.
W pamięci pozostał mi tekst rzucony przeze mnie do któregoś z utworów Armii
ku*wa, znowu o duszy śpiewają

Obiad, obiad.. A! Robiłem spaghetti, które niekoniecznie wyszło idealnie, no ale - ważne, że da się zjeść;D Sos wyszedł mi za to przyzwoity. Długo zastanawiałem się nad składnikiem, którego tam brakowało. Odkryłem go następnego dnia, wszak brakowało tam nie pomidorów, lecz sera! Wczoraj zrobiłem sos na słodko, więc ser idealnie by pasował. Dzisiaj chciałem poeksperymentować z chilli, aby zrobić trochę pikantniejszy sos. Nie do końca mi się to udało, zresztą dobrze, bo spijałbym obiad do teraz.
Wieczór środowy w gronie sąsiadów, bardzo przyjemny, choć po 3 godzinach siedzenia na podłodze tyłek przybrał już kwadratowych kształtów. Przerwano mi fakt faktem naukę, lecz marzyło mi się piwo i przerwa od animacji kultury. Cóż, przerwano akurat w momencie ćwiczenia cyrylicy, ale tam. i tak nadrobiłem zaległości ze wtorku.

Remigiusz Wspaniały i Pospieszny okazał się raczej miłym i łatwowiernym wykładowcą, acz! miejmy się na baczności! Zajęcia odbywają się na wrogim, teologicznym gruncie!

Nowa promotorka okazała się całkiem miłą osobą, posiadającą ogromną wiedzę, w porównaniu z dr Waldkiem pewnie nie brak jej ogłady, choć - co Frąc, to Frąc - drugiego tak uprzejmego wykładowcy na Uniwerku już nie będzie. Mimo wszystko na razie jestem zadowolony z sytuacji:)

Ponad zajęcia z angielskiego zacząłem stawiać własne potrzeby żołądkowo-grzbietowe. No pranie to w szczególności musiałem zrobić, a z praktyk wyciągnąłem najważniejszą lekcję życia:
praca, owszem, jest, ale posiłek ważniejszy


Z nadzieją na kolejny dobry dzień powoli sunę ku zakończeniu dziennego obrządku, ku spoczynkowi.

wtorek, 5 października 2010

Save me from the hand of Christ!

Trzydziesty szósty dzień.

Cóż za dzień, wręcz pełen emocji.
Wpierw, gdy wychodziłem z pokoju na zajęcia, musiałem poczuć na twarzy coś zwisającego z góry. To mogło być tylko jedno. Od razu wróciłem do pokoju, zaświeciłem i obejrzałem wpierw głowę w lustrze, czy aby tam coś nie siedzi, a następnie zerknąłem w dół. Moim oczom ukazał się niecodzienny wędrowiec, który za środek transportu obrał moją kurtkę. Szybko owego stawonoga zabiłem, wykrzykując przy tym (o jakże mi wstyd) sformułowanie o Jezu. Nie umiałem wprost zrozumieć jak to się stało, że owa gadzina wybrałam akurat moje drzwi i nad nimi zawiesiła pajęczynę. Mało to drzwi w akademiku?!

Następnie pierwsze zajęcia niezwiązane bezpośrednio z moim kierunkiem. Jest ok, mogę na nie uczęszczać, zobaczymy po prostu co z tego będzie.

Potem drugie nerwy zszarpane. Znowu musiałem kontaktować się z niegdysiejszymi współlokatorami. Choć zapowiadało się na możliwie najbardziej z*ebany dzień w miesiącu, okazało się, że chłopakom: 1) można ufać; oraz 2) należy zrobić piekło domowe. Dla własnego spokoju i perfidnej satysfakcji.

Obiad! Nie pisałem o nim ostatnio! wczoraj zrobiłem sobie sałatkę z papryki, pomidorów i cebuli i lekko posłodzonym sosie winegret, zaś dzisiaj - b. dobre ziemniaczki + odgrzewane paluszki + słodzona marchewka z pomarańczą. Palce lizać!

Maniura jak zwykle zapowiedział niesamowity plan zajęć, mianowicie szerokie spectrum wiedzy o sztuce sakralnej. Rzeczy średnio ciekawe, jakby doktorek nie wiedział, że te same rzeczy wałkuje się w polskim, chrześcijańskim systemie edukacji na zajęciach z historii oraz WOK-u.

No i Zorba:) Wypad w to miejsce najczęściej mówi samo za się:)

poniedziałek, 4 października 2010

La-pro-spe-cti-va

Trzydziesty piąty dzień.

Słońce zniknęło już za chmurami, ledwo ponad nimi dostrzec można różową poświatę.
Zacząłem słuchać muzyki jednej z gwiazd tegorocznej Rawy - Jamesa Blooda Ulmera. Niesamowity głos i świetna gra na gitarze dają w efekcie barwną, ciepłą muzykę spod znaku funka, jazzu i bluesa. Będzie się działo na Rawie;)

Wizyty w techo mnie przerażają. Co tam pójdę, to widzę większe kolejki. Nawet nie można spokojnie kupić sobie tej cytryny, gdzie by tam mnie ktoś przepuścił. Może gdybym był matką z dzieckiem, ale - niestety - natura w co innego mnie obdarzyła. I nie mam tu na myśli dziecka.

Do obiadu zobaczyłem Amarcord, ponoć najlepsze dzieło Felliniego. Zgodzić się trzeba z tą powszechnie powtarzaną opinią, wszak obraz jest niesamowity. Film ukazuje życie mieszkańców Rimini na przestrzeni jednego roku. Opowieść jest słodko-gorzka, ukazuje ludzi takimi, jakich autor mógł zapamiętać (wszak słowo amarcord znaczy pamiętam, a przynajmniej tak wynika z tłumaczenia dialogów z angielska). Pierwsze skojarzenie z podobnymi, znanymi mi dziełami, to filmy Kusturicy, gdyż oboje reżyserzy obierają tematykę codzienności zwykłych ludzi w oparciu o ich związanie z tradycją lokalną.

Jest już ciemno. Panie Piotrze, dlaczego?

niedziela, 3 października 2010

Right, they're roots of all evil

Trzydziesty czwarty dzień.

Zaczęło się aktywnie, co w skutkach doprowadziło do przemęczenia materiału. Po prostu nie muszę się tak forsować.

Kolejny tekst za mną. Nie ukrywam, nie za wiele się z niego dowiedziałem, dlatego prawdopodobnie będę musiał doń wrócić.
Za to ukończyłem lekturę wyższej dla mnie wagi, mianowicie dwuczęściowy dokument Źródło wszelkiego zła? wg scenariusza Richarda Dawkinsa. Bardzo ciekawy skrót Boga Urojonego, a bardziej dodatek do książki, wszak dowody ukazywane są bezpośrednio, niejako "naocznie" (mam na myśli, że dzięki temu łatwiej jest zrozumieć przesłanie książki, gdy otrzymujemy wysokiej klasy materiał podsumowujący). Coraz bardziej przekonuje mnie Dawkins, choć zgadzam się z poszczególnymi osobami, które odcinają się od jego sposobu narracji - często arogancki i ironiczny - jednak trafiający w sedno bądź jego okolice.

Dzień się nie kończy, choć zachodzące słońce wysyła ostatnie na dziś promienie, które wpadają przez okno na moje okulary.

sobota, 2 października 2010

Radio-aktywność!

Trzydziesty drugi/trzydziesty trzeci dzień.

Musiał odespać wczorajszy wieczór;) było naprawdę fajnie u Karoli, udało mi się ją przechytrzyć prezentem (wszak jestem mistrzem dyskrecji). Kung-Fu Panda to naprawdę dobre, rozluźniające kino. Z kolei po Wejściu Smoka została chyba tylko sława, wszak sam film - dla mnie - jest cienki jak warstwa masła na studenckiej kanapce.

Przeprowadzka odbyła się błyskawicznie. 5 kursów z tatą spod Book a Coffee na czwarte piętro potrafiło zmęczyć człowieka. Musieliśmy tą drogą, wszak pozostałe na campus były zatarasowane - a to budowa, a to koparka.
Po rozłożeniu rzeczy na półkach zacząłem zauważać co poniektóre braki, typu moja patelnia (gdzie ja tego gada zostawiłem w domu??) oraz wołająca o pomstę bezkresna pustka w lodówce. Stąd, po raz pierwszy w nowym roku, udałem się na wojaż ku produktom w Polo. Kosztowało mnie to majątek, wszak wszystkich pierdół się nazbierało od groma (a to marchewki, a to tanie papryki, a to przyprawy, to znowu alkohol, który lepiej w zapasie posiadać). Musiałem oczywiście zapomnieć o kluczowym dla życia człowieka produkcie, jakim jest papier toaletowy. Jednak, w drugim wojażu do Polo, to naprawiłem.

Obiadek wystrzałowy nie był, choć surówka z jabłka i marchewki wyszła mi przepyszna. Do tego ryż i odgrzewany kotlet. Jako że został mi w lodówce jeszcze jeden płaski świniak, to wiadomo, co dzisiaj zjem.

Zajęcia. Miało ich być 3, choć tylko jeden z wykładowców okazał się gorliwcem (mam nadzieję, że nie będzie nad wyraz wymagający). Prusu z zezem, tak można go określić. Zdaję sobie sprawę, że może to być nieco ubliżające dla doktorka, jednak czasem warto nauczyć się nazywać rzeczy po imieniu. Zajęcia trwały chyba mniej niż 10 minut, jednak lekturę nam stosowną zadał, a którą - pam-para-pam-pam - już posiadam;]

Po zajęciach nie zostało mi nic innego, tylko udać się do ogółu ludzkiego, aby stosownie przeżyć ten pierwszy dzień nowego roku. Impreza to nie był tylko TVN w motywie dalekowschodnim, a także nieodłączne czipsy, paluszki i piwo. Najważniejsi jednak byli ludzie i rozmowy. Milena, którą wypytywałem o Tajwan; Sylwia, która mordowała nas co rusz różnymi pytaniami i ocenami (Gdyby on (Bruce Lee) by się obrał, to może bym spojrzała na jego twarz czy jakoś tak ;D); Seba i jego miłość do zwierząt; stonowany Bartek; Karola czyniąca honory Pani Domu ;)
Późno wróciłem, jeszcze później poszedłem spać. No bo po jakie licho tak prędko dzień kończyć? Muzyka, net, porządkowanie kompa, ćwiczenia, prysznic, łóżko, sen.

Poranek jak zwykle radio-aktywny, co oznacza ćwiczenia przy muzyce;D Po krótkim śniadaniu udałem się na miasto: biblioteka, techo, mracopolo. Kilka rzeczy mnie zdziwiło, przestraszyło i rozbawiło. Wpierw wiadomość o rockotekach w Cinie, tym zagłębiu techna i różowych lasek. Następnie ogrom ludzki panujący nad kolejkami w Tesco, co zmusiło mnie do pójścia do kolejnego marketu. Mijane na campusie dziewczyny, które rozmawiały ot tym, który miesiąc by już chciały (ja to bym chciała już wielkanoc, a ja maj). Drzwi do pokoju, które były otwarte. To ostatnie mną w szczególności wstrząsnęło - jak mogłem o tym zapomnieć!! Mimo wszystko nikt tu nie był, it's alright.

godz. 23
Dałem radę dzisiejszego dnia i zacząłem się uczyć. stopniowo, wszak tylko jeden tekst przeczytałem, ale tak powinienem przyzwyczajać się do nauki;)

Nie miałem racji co do obiadu - nudy nie będzie! dzisiaj zrobiłem sobie sałatkę pomidorową z sosem winegret - wszystko sam zrobiłem, przecież nie będę wydawał kasy na torebki z gotowym sosikiem;) Troszkę za dużo musztardy dałem, ale sałatka i tak była pyszna!

Niewiele osób o tym wie, że lubię wypełniać ankiety i testy w internecie. Z jednej strony jest to dla mnie rozrywka, z drugiej - zyskuję na poczuciu przydatności dla innych. Dzisiaj po raz pierwszy wpisałem w wyszukiwarce hasło "test wiara". Wszedłem na jedną z pierwszych stron, nie oglądałem jej i od razu zacząłem wypełniać. Na końcu, po zatwierdzeniu wyborów, wygenerował się wynik... który wyliczał mi ile popełniłem błędów(?!) oraz zaproponowano mi zmianę mojej drogi życiowej. Dopiero w tym momencie rozejrzałem się po bocznej tabeli z linkami. Wszystko o sektach, satanizmie, Bogu. Straszne, tym bardziej, że zostałem uznany za wielkiego grzesznika i zbłąkaną owcę.

Najważniejsze zostawiłem na koniec. Jadę na Rawę Blues Festiwal! Wszystko dzięki Tomkowi, który wynalazł w sieci sposób, jak można otrzymać darmowy bilet;)

czwartek, 30 września 2010

He is coming

Trzydziesty pierwszy dzień.

Pakowanie zakończone. Wszystkie toboły czekają w samochodzie, parę rzeczy jeszcze doniosę. Papiery z praktyk ostatecznie już uzupełniłem, czekać tylko, aby się ich w końcu pozbyć.

Samowola dzisiejsza była przerażająca. Swoje trwała, jednak udało mi się przeforsować wykonanie wysiłku fizycznego.

Czekam z niecierpliwością na kontakt.

Tak w ogóle, spróbowałem Follow The Cat'a. Zapowiadają się bardzo ciekawie, szkoda, że na razie udostępnili jeden kawałek.

środa, 29 września 2010

Trzydziesty dzień.

Pakowanie dobytku w pudła. Zdaję sobie sprawę, że to dobytek przez średniej wielkości "d", acz - jak na warunki typowego osobnika zwanego fucking student - to wręcz żywe złoto! I one wcale Gierka nie pamiętają! No, nie muszą.

Dzisiaj kolejne koło filmowe, nie wiem, czy nie ostatnie. cotygodniowe dojazdy do strzelec dobiłyby mnie finansowo, zatem będę raczej skłonny sobie odpuścić i jedynie od czasu do czasu pojawić się, aby potrzymać i pobawić się kamerką.
Nagrania, które dzisiaj widzieliśmy, były całkiem dobre. Przyznałem się do wielokrotnego rzeźbienia trawy, czyli niewyłączania sprzętu w trakcie przemieszczania. Mimo moich obaw o jakość było przyzwoicie, gdyż tylko w niektórych momentach ręka mi mocno drżała.
Zostałem pozytywnie oceniony w roli pana reportera. Wszyscy się nad tym zastanawiali, więc dla osób, które już widziały moje bliskie spotkanie trzeciego stopnia z Kupichą, wyjaśniam: te urwane zapytanie miało brzmieć na wzór Czy wiadomo coś o nowym albumie? Kiedy można się go spodziewać?, acz ułańska fantazja kazała mi zrobić parę podkopów pod się, wszak chciałem te dwa pytania złączyć w jedno.

W ten sposób kończy mi się dzień.

wtorek, 28 września 2010

"Medusa you robbed me of my youth "

Dwudziesty dziewiąty dzień.

Powoli zaczynam myśleć o studiach, a bardziej o przeprowadzce do akademca. Załatwiam ostatnie rzeczy w KK i SO, powoli trzeba będzie się pakować.
Sporządziłem już listę potrzebnych rzeczy.

Przeraziło mnie nk. Chciałem stworzyć ot konto, aby sprawdzić nowości o najbliższym roku akademickim. Po wypisaniu wszelkich potrzebnych danych pozostało mi wyrażenie zgody lub nie na przetwarzanie danych. Jakież było moje zdziwienie, gdy się okazało, że konto można założyć WYŁĄCZNIE po zaakceptowaniu WSZYSTKICH punktów, z czego trzy dotyczyło przetwarzania danych. Szok! Pamiętam, jak kilka lat temu to nie było wymagane. Zresztą co to za zgoda, skoro prędzej jest to wymuszenie. Albo "dobrowolnie" pakujesz się w bagno, albo wynocha.

Dzisiaj Gwiezdne Wojny. Jakoś nie jest mi dane zobaczenie któregokolwiek odcinka;P

Muzyka na dziś:
In your bedroom you keep an iron cage
Where a blackbird sings her freedom song
For you know the true value of keeping slaves
They sing the saddest of songs
Brendan Perry Medusa

Dodałem dwa filmiki. Jeden to fragment koncertu Feela i wywiad z Kupichą, drugi - kawałek koncertu, który kamerowałem.

poniedziałek, 27 września 2010

Jesienna nuda

Dwudziesty ósmy dzień.

Nudnawo.

Naliczyłem 9 młodych gibbicepsów, choć podejrzewam, że może ich być więcej.
Jak można tak nic nie robić. No dobra, porządkowałem kompa. Zresztą pogoda niczemu nie sprzyja. Ciągle leje.

niedziela, 26 września 2010

Praca wywiadowcza

Dwudziesty siódmy dzień.

Filmowy. Tak możne by rzec - choć nie pod względem obejrzanych dzieł. Tym razem jako członek ekipy technicznej ośrodka kultury z kamerą na ramieniu (choć nie cały czas). Poza tym załatwiało się kilka podstawowych rzeczy, jak napoje i siedzisko. Kurka, mam nadzieję, że chłopaki oddali krzesła i ławkę;D
Głównie latałem i filmowałem drugą kamerą - tym ciekawszym zajęciem, wszak ciągle jest się w ruchu i trzeba myśleć o tym, co się robi, a bardziej co za chwilę się zrobi. Było śmiesznie, nerwowo i arcyciekawie. Sponsorem wrażeń był jak zwykle Piotrek, który stawiał mi wysokiej klasy zadania. O tym za chwilę.
Pomimo różnych niedociągnięć i wkurzających technicznych Feela (którzy testowanymi światłami walili mi wprost do kamery) wszystko odbyło się w życzliwej atmosferze. Prawie, ale jednak.
Deszcz zamienił pola Grodziska w wielkie jezioro błota. O mało nie wciągnęło mi butów jak wracałem do samochodu. My, usadowieni obok akustyka, byliśmy centralnie pod namiotem, stąd burza i chłód był nam niestraszny.
Feel. Nie żywię doń wyższych uczuć, choć ostatecznie stwierdziłem, co następuje: chłopaki potrafią grać, Kupicha ma dobry głos (choć nie wybitny, nie elektryzuje jak Niemen ani nie wprowadza w trans jak Soyka), zaś efekty specjalne są na wysokim, profesjonalnym poziomie (choć nie czaiłem po jakie licho wyświetlali filmiki za sobą, które - nie wszystkie - nie miały za dużo wspólnego z tekstem); jedyne i najważniejsze, czego u nich nienawidzę, to durne teksty, typu:
Na rozstaju dróg,
Stoi dobry Bóg,
Kurka, na rozstajach prędzej spota się strzygę, wampira albo czarownicę, ale nie Boga!! Chyba że miał na myśli Baala.
Poza tym słuchanie jaj i przytulanie oczu nie należą do moich ulubionych czynności.
Manager też zrobił nam świństwo, wszak po jakie licho kamerować artystów z odległości 3 m, jak potrzebujemy dobrej jakości zbliżeń? No ale, gwiazda i jej kaprysy.
Wracając do największej dawki adrenaliny niedzielnego wieczora, to był świetny pomysł Piotrka na przeprowadzenie wywiadu z Kupichą. Pytania ułożyłem ja i ja je zadawałem. Cóż, trwało to może 3-4 minuty, a ciągnęło się się w przestrzeni jakbym miał z 10 minut przegadać. I tak dobrze, że nas przyjął po koncercie.
Wiadomo - człowiek normalny, a także normalny (zmiana w znaczeniu). Skoro świat dziczeje, a w Polsce tylko są jeszcze normalne rodziny...

sobota, 25 września 2010

"One life - FEEL IT!"

Dwudziesty szósty dzień.

In blood red skies
Mind takes flight (the sky is falling)
Oceans rise
Worlds collide
To know the space between us
The space between us

Anathema Summernight Horizon

Nadal niepodzielnie rządzi w głośnikach Anathema i ich genialny album. Dzisiaj z kolei - jak w soboty - sporo sprzątania i pomagania rodzicom.
Hah, zawstydziłem sąsiadów! Nie, i to wcale nie gołymi pośladkami, tylko ciężką pracą przed domem;) W końcu sami się wzięli za zamiatanie ulicy.

piątek, 24 września 2010

Wstyd i hańba z taką elitą

Dwudziesty piąty dzień.

Spotkanie, nazywane przeze mnie konferencją, odbyło się popołudniem, zatem z rana miałem troszkę czasu dla się.

Jak przystało na okres wakacyjny, rozpocząłem dzień całkowicie normalnie, czyli o dziewiątej. Śniadanko, sprzątanko i muzyczka. Jako że czas szybko zleciał, wnet musiałem gnać do sklepu po mleko, wszak - para pam pam pam - robiłem sobie na obiad naleśniki! Może pierwsze dwa nie były mistrzowskie (1szy zebrał nadmiar oleju z patelni, a 2gi zwalił mi się przy podrzucaniu w jedną masę), to kolejne - palce lizać (no z drugiej strony nie było po co oblizywać, skoro nie robiłem ich na dużej ilości tłuszczu). Ledwo skończyłem ostatni, już musiałem zbierać się do pracy, więc szybko po samochód i - z jednym powrotem po komórkę - jechałem ile fabryka dała. Oj, dała ona, dała... Bardzo lubię Ople właśnie za ich przyspieszenie;D
W SOK-u odebrałem ocenę z praktyk i pożegnałem się z przebywającymi tam akuratnie pracownikami - no w sumie głównie z chłopakami - i czym prędzej leciałem w dół po schodach, żeby przejechać kilka ulic dalej, ku Domowi Rzemieślnika.
Przyda się krótkie wytłumaczenie dlaczego właśnie tam. Otóż z zaproszenia, które widziałem przez bliżej nieokreśloną chwilę jakieś 2 tygodnie temu, zapamiętałem kilka informacji: datę, godzinę, piętro, ogólny temat (po prostu coś z ekonomii o dziwnym i długim tytule) oraz coś o Domu Rzemieślnika. Jako że moja przełożona jest bardziej zakręcona ode mnie, to ona tym bardziej nie zwróciła uwagi na jakieś szczegóły. Nie zapisywałem sobie żadnych danych, bo i po co, skoro Dom Rzemieślnika nie jest duży.
Z tymi informacjami w głowie udałem się zatem w w/w miejsce. Zaszedłem za drugie piętro, rozglądam się, a tu same małe pokoiki, żadnej większej sali w zasięgu wzroku (i to nie wina braku okularów). Wchodzę grzecznie, acz zdyszany, do pierwszego lepszego biura i pytam o dzisiejszą konferencję. Panie siedzące za biurkami wymieniły się spojrzeniami wprost z wybałuszonych oczu, po czym chwyciły za telefon i przekazały mi, że to na pewno nie na tym piętrze, a może w ogóle - w starostwie! Posiadając okruchy nadziei poszedłem zatem kondygnację niżej w celu odnalezienia kogokolwiek, kto mógłby mi coś podpowiedzieć. Ostatecznie dowiedziałem się, że na tym piętrze też dzisiaj nic nie organizują. Zrezygnowany, acz z nowym pomysłem, skierowałem się do drzwi wyjściowych. Plan dalszych działań był następujący: szybko udać się do starostwa i sprawdzić drugie piętro budynku; awaryjnie biec do domu kultury i przeanalizować szczegółowo pozostawioną na biurku przełożonej informację o spotkaniu. Wyjście ewakuacyjne okazało się zbędne, wszak - szczęśliwie czy nie - trafiłem na właściwą konferencję.
Nim wszedłem do środka przeprosiłem za spóźnienie osobę stojącą przy drzwiach (bodajże był to pracownik starostwa, wszak latał z aparatem i dokumentował to tragiczne spotkanie). Następnie przysiadłem się do stołu w bezpiecznej odległości jednego krzesła od najbliższej osoby. Niestety, przygotowane przeze mnie materiały nie mogły być spokojnie użyte. Ustawienie stołów nie sprzyjało czytaniu książki czy wypełnianiu krzyżówek, gdyż z tyłu usadowili się pomocnicy wykładowcy, a także co inni spóźnialscy, którzy - biorąc ze mnie przykład - również usadawiali się w pozycjach bezpiecznych. Przy wstępnym rozeznaniu się w sytuacji doszedłem do wniosku, że chyba minąłem się z powołaniem. Nie, minąłbym, gdybym był takim pracodawcą, jakich było na sali większość.
Wspomnę wpierw o wykładowcy. Jakiś doktor z UO, chyba z ekonomii. Mówił ciekawie, nie nudził, a przynajmniej w pierwszej części. Widać było, że zależało mu na jak najszybszym zakończeniu tej farsy i stąd poskracał wystąpienia z 1,5-godzinnych na 45-minutowe. Specjalnie w dyskusje nie wchodził, w końcu po co psuć tak dobrą atmosferę, w której czuć było tęsknotę do Gierka. Mimo wszystko mówił o rzeczach, które mnie - jako studenta, a nie pracodawcę - w ogóle nie obchodziły.
Teraz przedstawię gwiazdy przedsiębiorczości powiatu strzeleckiego. Średnia wieku wynosiła pewnie około 45 lat, choć były w tym gronie osoby młode: ja, prowadzący i trzydziestoparoletni "biznesmen", który jako pierwszy rzucił mi się w oczy. Prawdopodobnie ma kompleks szkolnego prymusa, które zawsze siedzi w pierwszej ławce i tylko dlatego mu się wydaje, że jest geniuszem. Tak było tym razem, wszak jako jedyny siedział tuż obok prowadzącego. Zamszowy garniturek, notes (co rusz zapisywany) i spojrzenia rzucane co chwila w tył na innych biesiadników. Z drugiej strony siedziało dwóch mechaników, jeden wszystkowiedzący i jakiś jeden cichy - przypadkowy jak ja czy co? Naprzeciwko niego siedział jeden nieco mniej cichy, rzucający nieraz wymyślne podsumowania dyskusji. Potem dwoje pracodawców z wyższej półki - pod krawacikiem, co było ewenementem na sali - którzy opuścili padół zgryzoty po niecałej godzince. Poza tym była jeszcze jedna dama, wyglądająca na właścicielkę sklepu osiedlowego, oraz jakiś ulizany wesołek, który starał się, acz nieudolnie, rozśmieszać publiczkę jakimiś dziwnymi hasełkami. Całe szczęście, że on sam potrafił się z tego śmiać.
Nie dziwcie się, że wykładowca chciał stamtąd uciec.
Wygłoszone zostały dwa wykłady: o elastyczności pracodawcy i pracownika oraz o odpowiedzialności społecznej zakładu pracy. Po przedstawieniu podstawowych założeń pierwszego tematu (flexicurity) prowadzący zadał pytanie:
Czy na Opolszczyźnie jest szansa na wprowadzenie w życie propozycji UE, jakim jest flexicurity?
Po czym odezwał się jeden z mechaników, że NIE (ubrał to w słowa, że biurokracja żyć nie daje, nic nie da się zrobić z urzędasami, a w Stanach jest tak dobrze, ale nie tu!), jako następny dokańczał w głębszym tonie wszystkowiedzący (prawo sporządzone jest przez prawników, a ONI robili je tak, żeby tylko ONI mogli wiedzieć, jakie są kruczki, furtki, obejścia... ale jak dobrze za PRL było! Panie! ja to żyłem, że... itd), a na koniec swoje grosze dodał prymus, który zapewnił o słuszności wypowiadających się. Podsumowując - u nas się NIE DA.
Drugi wykład, nieco ciekawszy, wszak mówiący o ochronie środowiska, organizowaniu imprez czy filantropii, zakończony został w podobny sposób. Wpierw strzelecka elita wyszła z założenia, że i tu biurokracja żyć nie daje, a ochrona środowiska to śmieszna rzecz, zaś najlepsze można było usłyszeć nt. sponsoringu. Wpierw mechanik zaczął zwierzać się z przykrej sytuacji, jak jedna dziewczyna chciała naciągnąć go na dofinansowanie leczenia kogoś z drugiego końca Polski. Potem temat podchwycił wszystkowiedzący, który opowiadać zaczął, jak to jednemu delikwentowi spod Biedronki kupił pół chleba, po czym był niemiłosiernie zażenowany faktem, iż ta osoba posiadała ukryte w torbie 4 puszki piwa. Punktem kulminacyjnym była jednak wypowiedź prymusa, który rzekł coś na wzór:
No w sumie rzeczy, nie, wspomaganie osób w postaci kupowania im bułki niekoniecznie musi wiązać się z pijarem czy próbą zrobienia dobrego wizerunku o firmie, nie, no bo trudno by było się tym później chwalić, nie, a w ogóle to taki nieduży wydatek te 2 czy 5 złotych, nie?
Całe szczęście wykładowcy bardzo się spieszyło do domu, stąd zgromadzenie szybko się rozwiązało. W tak odmóżdżającym gronie baaardzo dawno nie byłem! AAA!!!

Dobra, dzień się jeszcze nie skończył, acz już by lepiej było...

czwartek, 23 września 2010

The space between us

Dwudziesty czwarty dzień.

Dzień był niezwykle nudny. Krótko, acz na temat. Poza graniem, jazdą do opo i porządkach jesiennych na półkach nic, no nic się nie zdarzyło. Chyba musiałbym postawić jakiś krzyż na środku autostrady, byłaby heca.

Utwór na dziś: Anathema Summernight Horizon

środa, 22 września 2010

Cuda na kiju

Dwudziesty trzeci dzień.

Po raz pierwszy w tym tygodniu porządnie się wyspałem. Tydzień był szalony, a to za sprawą ciągle zmieniającego się harmonogramu praktyk.
Wczoraj zacząłem stosować uspokajacza wieczornego, którego będę stosował przed snem. To Wojna futbolowa Kapuścińskiego. Jego książki są do tego idealne, wszak nie wymagają specjalnego ruszenia mózgu (tzn. nie występują głębsze analizy), a poza tym napisane są niezwykle plastycznie, zarazem pod względem opisów, zwracających uwagę na detal, jak i używanego języka - prostego, lecz wyrafinowanego, jak na wybitnego reportera przystało.

Praktyki były stricte popołudniowe. Już mogę odebrać ocenę, choć zrobię to dopiero w piątek. Najważniejszym punktem dnia było z kolei kółko filmowe - w praktyce uczyliśmy się rozpoznawania osi filmowych. Przyznano mi rolę quasi-aktorską, wszak trudno mówić o odgrywaniu sceny w momencie, gdy pozostałe dwie osoby były całkowicie nierozmowne. Speszyły się, choć ja - starszy wiekiem - w sumie to rozumiem, też miałem te 16-18 lat i podobne problemy.
Ogólnie wszystko było ok. Trzeba będzie kiedyś przełamać ten dystans dzielący mnie a resztę. Zresztą zapewne nie będę miał czasu na kółko w ciągu tyg.

W domu zaś zabawy z cudownym prądem. Zastanawiam się nad zbudowaniem kapliczki w ogrodzie i postawieniem krzyża przed skrzynką z bezpiecznikami. Fizycznie nie da się zrozumieć tej sytuacji. Prądu nie było, a po wyciągnięciu i wsadzeniu z powrotem bezpieczników nagle powrócił! Piszę o tym bez ogródek: to dowód na ingerencję Boga w moje bezpieczniki. Natchnął je swą mocą i wszystko działa!

A propos. Nigdy nie rozumiałem fizyki.

wtorek, 21 września 2010

Filmowy wtorek

Dwudziesty drugi dzień.

Wolne! To najważniejsze i od tego zaczynam ;D Skoro nie byłem zmuszony do opuszczania mej wiochy, postanowiłem zabrać się za pracę licencjacką. W planach wszystko ładnie brzmi, prawdaż? Prawdaż. Choć te kilka zdań, na które wpadłem, to i tak spory sukces, wszak wziąłem się po prostu za to!

Dodałem w blogu kilka linków do dokumentów, które można za free zobaczyć. Całkiem przypadkiem wpadłem na bazę filmów na stronce TVP, gdyż akuratnie szukałem informacji o innych dziełach Jacka Bławuta. Stąd też jako pierwszy (i na razie jedyny) zobaczyłem Born dead. Polecam wszystkim! Dokument opowiadający moją ulubioną rzecz - kontaktu i opieki nad osobami niepełnosprawnymi. Swojskie kino jak dla mnie. Krótko: film opowiada historię 23-letniego więźnia, który decyduje się na podjęcie pracy społecznej w domu opieki nad dziećmi głęboko upośledzonymi. Goła prawda zawsze szokuje, co udaje się ukazać Bławutowi. Wspaniałe.

W międzyczasie (net baaardzo długo ładował ten 53 minutowy dokument) zobaczyłem do końca Wygnanie Andrieja Zwiagincewa. Pierwszą godzinkę widziałem w poniedziałek, resztę we wtorek - jakoś tak się porobiło. Film z 2007 roku, zatem całkiem młode dzieło. I to jakie! Nie spotkałem się jeszcze z filmem, który w taki sposób łączyłby poetyckość scen, niezwykle plastyczne ujęcia i nowatorski, ostry montaż.
Poetyckość scen - mam na myśli ograniczenie dialogów do wymaganego minimum, dzięki czemu rozmowy są istotne; lakoniczne, choć ujmujące wyłącznie sedno sprawy.
Niezwykle plastyczne ujęcia - zdjęcia są cudne, mistrzowskie; miejsce akcji wykorzystane jest w pełni, operatorzy wykonali po prostu świetną robotę.
Nowatorski, ostry montaż - fakt, że większość cięć jest właśnie ostra, wychodzi poza dotychczasowe normy w kluczowym momencie filmu. Początkowo wydawało mi się, że to ukazanie wyobrażenia innego zakończenia historii, a naprawdę - nigdzie nie zaznaczono zmiany chronologii wydarzeń.
Teatr w filmie, wręcz w ten sposób chciałoby się opisać to dzieło.

Wieczór z kolei to poznanie niezwykłości awangardy Jean-Luca Godarda i filmu jednego aktora, mianowicie Pogardy z 1963 roku. Film zarówno czasowo, jak i w kreowanym świecie oraz w oprawie muzycznej przywołuje Matnię Polańskiego. Mimo wszystko jest to dzieło wyższej klasy głównie za sprawą odtwórczyni jednej z głównych ról - Brigitte Bardot. Po tej lekturze już nigdy nie śmiem wątpić istotność tej francuskiej aktorki w panteonie sexbomb filmowych ;]
Co do aktorów, ciekawostką jest występ Fritza Langa we własnej osobie. Pomysłowy sposób na oddanie hołdu jednemu z największych reżyserów światowych: osadzenie w roli sławnego reżysera - Langa, a jego pomocnika - Godarda.
Zgodnie z tytułem film ukazuje różne strony pogardy na wzajemnej linii mężczyzna-kobieta (w tym: szef-podwładna oraz żona-mąż), które w ciekawy sposób odnoszone są do Odysei Homera. Bardzo ciekawe i - co niebywałe w serii Kina Mistrzów - krótkie dzieło, wszak trwa ledwo 1,5 godziny.

poniedziałek, 20 września 2010

Zagadka: "człowiek, który nigdy nie miał ojca, i jego 'ojciec', który jest nim samym"

Dwudziesty pierwszy dzień.

godz. 11:30
Zastanawiam się, co mnie tak naprawdę obudziło - Kamil witający mnie z rana, światło przebijające się przez zasłony czy - ot, moje niezwykłe - gardło. Chyba wszystko naraz.

Poniedziałki zawsze są lajtowe w pracy. Biorę klucz, włączam kompa i przeglądam neta. O dziwo spotkałem się z jedną pracunią, mianowicie wpisywanie danych do 2 tabelek w Excelu. Dzień mija bardzo spokojnie przy bluesie płynącym z głośników (mogę sobie na to pozwolić, wszak nie ma przełożonej w biurze).
Ostatni tydzień praktyk, a już słyszę głosy, które by chciały mnie tu dłużej. Muszę Cię poinformować, że zgodnie z decyzją pracowników przedłużamy Ci praktyki. Zawsze mówiłam, że ludzie przystojni mają łatwiej w życiu (...) Dobrze jest z rana popatrzeć na coś fajnego te ostatnie to słowa pani Danusi ;D Naprawdę, ja tu mam tak dobrze, że hej!

Za chwilę pójdę do Piotrka przeglądać moje wypociny z soboty. Jestem tego strasznie ciekaw, choć z drugiej strony mam takiego zaskórnego straszaka, który podpowiada mi, że recenzja może nie być optymistyczna. E tam, ważne, że ręka wyćwiczona! ;D


godz. 19:50

Film okazał się ... beznadziejny, choć w niektórych momentach się dobrze spisałem. Następnym razem już będę wiedział co robić;)

Czytam właśnie Dawkinsa. Jego książka Bóg urojony jest świetnie napisana, wszak przyjemnie się ją czyta, a tezy autora są w mądry, przemyślany i często satyryczny sposób ukazane. Dzięki humorowi Dawkinsa książkę wciąż chce się czytać - w odróżnieniu od większości naukowych pozycji. Dla przykładu podaję dwa opisy z życia Chrystusa:
Matka-dziewica człowieka, który nie został spłodzony, nigdy nie umarła, tylko fizycznie została „wzięta" do nieba.
Chleb i wino, jeśli pobłogosławi je kapłan (który koniecznie musi mieć jądra), „stają się" ciałem
i krwią owego mężczyzny, który nigdy nie miał ojca.
Richard Dawkins, Bóg urojony, wyd. CiS, Wawa 2007, s. 104.

niedziela, 19 września 2010

Górska podróż z trzymanką

Dwudziesty dzień.

Niedzielę - jak etymologicznie można zrozumieć - należałoby spędzić wywalonym brzuchem do góry. Pomijając fakt mojej niewiary i niechęci do uczestniczenia w spędzie baranków bożych, dzień ten nad wyraz spędziłem aktywnie, acz świecko. Mianowicie rodzice wystosowali mi propozycję nie do odrzucenia: mam skończyć przesiadywanie w domu i (nie, tym razem nie do kościoła)wyruszyć z nimi w wyprawę w góry. Wszystko fajnie, gdyby od początku umieliby mi powiedzieć, gdzie tak w ogóle chcą jechać.

Zatem już po 10 byliśmy w drodze do Ustronia. Wszystko poszło jak po maśle - nawet nie zgubiliśmy na węźle autostradowym w Sośnicy - a tu nagle tata wyjeżdża No to co, jedziemy do Cieszyna, tak? Z jednej strony zbity z tropu, choć mimo wszystko zadowolony, że zobaczę nowe miasto, trafiliśmy do w/w miejsce.

Cieszyn jest wspaniały - zarówno do życia i studiowania (poza okresem roztopów). Rynek jest okazały, wszystkie kamieniczki wraz z ratuszem są świetnie zachowane. Z kolei gdy czytałem afisz jednego ze spektakli miejscowego Teatru im. A. Mickiewicza, wpadłem w osłupienie. Liszowska, Bończak, Machalica - znane nazwiska, co? Oni występują w Cieszynie. Nóż się otwiera w kieszeni na myśl, że mieszka tam tylko jakieś 35 tys. ludzi...
Kolejnym miejscem, na które koniecznie chcieliśmy się udać, było wzgórze zamkowe. Z ogromnego, idealnie osadzonego na wzgórzu, które z jednej strony okala Olza, zamku Piastów Śląskich została tylko rotunda i jedna wieża. Żal, pierwsze co ogarnia człowieka. Ale gdzie tam! Całe wzgórze przemieniono w piękny park. Niewielki, ale jaki malowniczy! Pozostałości wraz z murami i bodajże studniami zachowano w świetnym stanie. Widok z prawie trzydziestometrowej wieży jest równie wspaniały - wszak wieża usadowiona jest na najwyższym wzniesieniu znajdującym się nad rzeką, a więc zarazem przy samej granicy polsko-czeskiej. Do tego w oddali majaczyły się niewyraźnie szczyty górskie okalające Cieszyn, choć pewnie ostrość była wynikiem braku okularów ;D Tak w ogóle - rotunda św. Mikołaja w Cieszynie widnieje na banknocie dwudziestozłotowym - wiedzieliście? Ciocia Wikipedia wie ;)

Akurat trafiliśmy na festiwal historyczno-folklorystyczny. Mnóstwo ludzi było poprzebieranych - część w stroje średniowieczne (ci osaczyli wieżę piastowską), inni w tradycyjne, cieszyńskie stroje ludowe (tych spotkać można było na scenie i wokół niej za straganami) oraz ubiór z bodajże dwudziestolecia międzywojennego, w które weszła spora grupka młodych Czechów (większość to jakieś metale czy hardcore'owcy).

Następnie szukaliśmy legendarnej studni trzech założycieli miasta Cieszyn, jednak szczęście nam nie dopisało. Stąd też, zgodnie z instynktem, rozpoczęliśmy poszukiwania dobrej jadłodajni. W znaczeniu restauracji, do czegoś pokroju Conieco czy McD byśmy nawet nie zajrzeli. Po początkowo bezowocnych wojażach w zapadniętych dziurach spod murów miejskich, zdecydowaliśmy się sforsować schody. Ot, dwie kondygnacje - brata się przymusi do wysiłku, a wózek jakoś się wciągnie. Z tym tylko, że schody okazały się zakręcać i stały się nagle dwa razy dłuższe, jednak będąc w połowie drogi przecież się nie zawrócimy! Brnąc dalej do przodu trafiliśmy na orientacyjne miejsce, koło którego przechodziliśmy zaraz po przyjeździe do miasta... Tak, przynajmniej rynek był już blisko.

Po spożyciu tego i owego udaliśmy się do samochodu (wpierw jeszcze próbowaliśmy wejść do muzeum, jednak - na szczęście dla nas - było już zamknięte) i ruszyliśmy do Ustronia. Kierując się drogowskazami jechaliśmy drogami bodaj powiatowymi i gminnymi, dzięki czemu mieliśmy możliwość podziwiania górskiego krajobrazu. Im bliżej byliśmy celu, który dopiero co rodzice mi wyjawili (a była to Wielka Czantoria), tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że przy moim przygotowaniu na spokojną wędrówkę lasem u podnóży jakiejś góry się nie zanosi. Gdybym tylko pomyślał o wyciągu, to bym zabrał ze sobą szalik. W ten cudowny sposób dzisiaj (tj. w poniedziałek) gardło co chwila daje mi sygnały potwierdzające swoje istnienie. Jazda była znośna, ale tylko w jedną stronę, wszak z powrotem spadaliśmy pod wiatr. Na szczycie zaś udaliśmy się bliżej nieokreślonej długości spacer. Jedyna możliwa ścieżka to rzecz jasna ta kamienista prowadząca w górę, co przy dobrej znajomości mobilności mojego brata musiało trwać stosunkowo krótko. Stąd też po przejściu jakichś dwustu metrów zaczęliśmy zawracać.
Warto przy tym wylać swe żale, a bardziej wku*wienie na miejscowych, którzy nie pojmują dlaczego osobom niepełnosprawnym powinni oferować darmowe czy wręcz symboliczne opłaty. Wjazd na górę? Wszystko ok, jednak bez wózka mój brat zdolny jest jedynie na krótki spacer, tym bardziej, że kamienista droga jest jedną z najgorszych dla niego. Poza tym jakoś nie zauważyłem, żeby można było na wyciąg zabrać wózek, nawet taki zwykły inwalidzki. Paranoja, której ludzie nie mający styczności z niepełnosprawnymi prawdopodobnie nie zrozumieją w pełni. Lepiej się odwrócić lub odejść gdzieś dalej jak ta kobieta pobierająca opłaty za skorzystanie z toalety, z której ostatecznie brat ze strachu i z zimna wyszedł prawie z płaczem.
Trudno spojrzeć prawdzie prosto w oczy i się uśmiechnąć.

Wracając do podróży, po zejściu z wyciągu udaliśmy się do auta i wyjechaliśmy w drogę powrotną. Nie obyło się bez problemów, wszak w tej części Śląska nie ma czegoś takiego jak oznakowanie dróg prowadzących na zachód (?!), wszak jedyne przez nas mijane prowadziły kierowców na Tychy, Pszczynę i Kraków. Dopiero w samych Katowicach się udało wjechać na autostradę, jednak też żeśmy kluczyli i 10 razy skręcali nim trafiliśmy na właściwą trasę. Mimo wszystko bezpiecznie i cało zajechaliśmy do domu - w idealnym wprost momencie - wszak zdążyłem przypadkowo na Hanę Serbianę (nie, nie Montanę ;D ).

sobota, 18 września 2010

"Mikrofon czasem piszczy, jakby co walnij go, a przestanie"

Dziewiętnasty dzień.

Sobota, jak to tradycja nakazuje, powinna być pracowita. Stąd też posprzątałem pokój, pomagałem sprzątać resztę domu, a także kosiłem trawę (na czwartym biegu! jazda jak na rollercoasterze;]). Popołudnie zaś nie było słodkim lenistwem, wszak praca mnie wezwała. Początkowo obawiałem się nudnego - w perspektywie praktyk - dnia, choć sam koncert zespołów Zły Pies Dingo oraz Hajva był bardzo udany, to Piotrek przygotował mi nie lada wyzwanie, które było naprawdę emocjonujące i ciekawe. Otóż - poproszę werbel - po raz pierwszy filmowałem imprezę i w dodatku na scenie, c oznaczało, że starałem się uchwycić każdego z osobna czy parami z obu stron. Niestety zespoły mnie na tyle fatalnie załatwiły, że z drugiej strony (tj. z lewej jak się na scenę patrzy) przejście za kurtyną było zastawione piecami, zaś kotarę od sceny kończyło krzesło... Mimo wszystko mogłem podejść na tyle, aby basistę i gitarzystę zaproszonego zespołu z Gliwic Hajva nakręcić z wyraźnie ujętą twarzą.
Ale mnie teraz ramię napiernicza;D
Co ważne - wg wstępnej opinii Piotrka - mam statyczną rękę. Wyćwiczoną ]:->

Jeden z najlepszych dni na praktykach.

Muzyka na dziś: ostatnia płyta Marillion, a w szczególności utwory Hard as love i If my heart were a ball

We are alone in the world
We must do what we feel we should
We are told what is right
Need hurts within us
We can see sense
We can feel what feels right
And so often
All these things are not at all the same
They're not at all the same

piątek, 17 września 2010

Glonojady i surówki są fajne

Osiemnasty dzień.

Praktyki płyną powolutku, acz niezwykle spokojnie.

Podsumowując wczorajszy dzień, czasem parszywe stworzenie ze mnie. Łatwo daję się ponosić nerwom i staję się wówczas niemiły, robię rzeczy wkurzające i bynajmniej nie robię nic prospołecznego. Czasem tak bywa niestety, oby rzadko.

Zainwestowałem dziś w środki wyższej wagi, których - profilaktycznie - wolałem nigdy nie kupować, wszak ich nadużycie prowadzi często do opłakanych efektów. Tym razem planuję stosować je bezpiecznie i zgodnie z zastosowaniem. Mam nadzieję na głęboki sen.

Coraz bardziej ciekawi mnie koło filmowe w Strzelcach - jest znacznie bardziej efektywne niż naukowe na uniwerku, wszak w tym bardziej chodzi o użycie sprzętu, praktyka stoi ponad teorią (choć też jest wymagana). Jeżeli dałoby się z Piotrkiem ugadać na weekendy i nie wszystkie oczywiście, to byłoby całkiem ciekawie;) Muszę jedynie zbadać środowisko ośrodków, że tak zażartuję, stołecznych.
Zresztą nadal nie wiem, jak będzie wyglądał harmonogram na październik. Zapewne chciałbym jak najwięcej wyłapać, a wyjdzie jak wyjdzie - byle wszystko zaliczyć w terminie.

Dzisiaj oddawanie krwi, jednak nie mogę się poddać krwiopijcom - coś słabiej się dziś czuję, ponadto stosuję leki... Właśnie! Zaraz muszę się z lekarzem skonsultować! ;)

Tja, już się skonsultowałem. Co innego miał mi powiedzieć, jak nie odczekać dwóch tygodni? Pewnie odczekam trochę mniej i już, to nie są antybiotyki ani inwazyjne leki... Choć może tak dla pewności... Nie bardzo gadatliwy ten lekarz, odpowiedzieć obcym tak lub nie potrafi, bez szczegółów czy dobrego słowa. Jednak każdy powinien być inny, wszak dzięki temu znajomość z ludźmi jest tak ciekawa, inaczej nasza cywilizacja dawno stałaby się żywcem wyciągnięta z Orwellowskiego 1984.

Za jakąś chwilę powinien pojawić się Rafał i przeprowadzić kurs instruktażowy obsługi kasy w kafejce internetowej. już czas!

Muzyka na dziś - zapoznanie się z Catamenią!


Czas na wieści wieczorne:
Po licznych próbach połączenia wreszcie mogę coś dodać.
Wszystko byłoby dobrze, gdybym częściej mógł gotować - nie zapominałbym o podstawowych rzeczach, choć surówka z marchewki i pomarańczy udała się, zapewne dlatego, że jest genialnie prosta.

Co do władców głębin akwariowego społeczeństwa, te stworzenia są naprawdę śliczne i słodkie (przenośnie, nie całowałem ich). W szczególności ich małe i średnie;) Zaś samicy - jak ująłem to ostatnio w opisie na gg - dobrze z oczu patrzy, a to znak, że jest spełnioną matką.

Ukończyłem lekturę Wybrzeża Moskitów Petera Weira, naprawdę dobre i pouczające kino. Wątki religii, komun społecznych i - nazwijmy to oględnie - totalitaryzmu społecznego czy rodzinnego przewijają się od początku do końca. Pod to można podczepić uzależnienie żony od okrutnego męża, fatalny w skutkach bunt i fanatyzm, a także jak łatwo jest ogłupić ludzi bez telewizora, krzyża i Chrystusa. Wszak pan Fox uciekając przed cywilizacją tworzy jej kopię, popełnia zatem te same błędy, co oskarżani przezeń obywatele USA z tym wyjątkiem, że to on staje się tyranem, a nie księża, bandyci czy korporacje.

czwartek, 16 września 2010

Czasowy i chroniczny pech.

Siedemnasty dzień.

Jeszcze się nie skończył, a jestem wymęczony! Bynajmniej nie praktykami;D dzień spędzony praktycznie z Rafałem - na instrukcjach, rozmowach o pracy, kulturze i nie tylko. Do tego jakże praktyczna nauka laminowania!;) Tak, ludzie zajmujący się kulturą są na swój sposób szaleni, jednak jest to jak najbardziej pozytywne;D Dzięki temu praca w kulturze jest taka ciekawa;D

Fizycznie zmęczyło mnie dzisiaj przerzucanie maminych paneli, a tak naprawdę palet. Ustawienie dwóch wieżyczek wymaga sporo siły. I zdrowia.

Psychicznie zmęczyła mnie za to sprawa dwóch niedoszłych kumpli... Mam po prostu pecha do ludzi, a może ja nie pasuję do mojego środowiska, powiatu, miejscowości... Chyba nie ma aż tak źle.

Ciekawe, co jeszcze się dzisiaj wydarzy.

środa, 15 września 2010

Jedyne, co zdoła zrównać pracowników instytucji - dostawa orzechów

Szesnasty dzień.

Znowu praca, choć lekka. Zgadałem się bardziej z Rafałem, spoko człowiek, miło spotkać na drodze (i w biurze) takie osobistości.
Furorę robiły orzechy laskowe;) I ten zrzędliwy gościu udowadniający wyższość sformułowania praca naukowa nad praca magisterska ;D było śmiesznie;)

W domu bynajmniej spokoju nie było. Składanie legowiska zajęło trochę czasu, ale się udało o nawet wczesnej porze udać na posiłek. Później 2 godziny wycięte ... to znaczy godnie, miło i jak najbardziej właściwie spędzone. :D
Kusturicy nie udało mi się zobaczyć, ale też jego twórczość znam - po łebkach - jednak znam.
Zresztą co to za przyjemność oglądać filmy do grubo po 23.

wtorek, 14 września 2010

Biurowa praca domowa

Piętnasty dzień.

Tym razem biurowa praca domowa, którą w sumie zrobiłem już dzień prędzej... zatem (prawie) obijanie się;)
Prawie, wszak dzień był pełen wrażeń. Czyszczenie akwarium i zaobserwowanie nowych glonojadów, podanie czarnej polewki kupcowi i wyjazd do Katowic, aby gubić się parokrotnie tamtejszej IKEI... tak, jest co wspominać. Szczególnie szkocki zakup poduchy i koca;D

Niestety, koniec końców, nie zdążyłem na Dersu Uzałę, ale przecież od tego nie zależy moje życie i szczęście;) wręcz nasuwa mi się znowu moja reakcja na babkę w ING, która zjechała mnie za 'niszczenie' pieniędzy. W sumie mogłem się nie powstrzymywać od wybuchu śmiechu...

W sumie dobrze, że nie oglądałem Kurosawy, wszak puszczanie dwugodzinnych filmów o 20:30 czy później to przesada ze strony TVP... no ale, pewnie najważniejszym jest, że w ogóle takie filmy emitują.

poniedziałek, 13 września 2010

Excel kulturowy

Czternasty dzień.

Dzisiaj ćwiczyłem praktyczne zastosowanie Excela. Nic wytwornego, ale za to nie mogłem się nudzić;) Do tego jeszcze zwiedzanie kilku pomieszczeń z Rafałem i żal po mojej nieobecności na Dniach Ziemi, ale - tak wówczas musiało być. I kropka.

Za to wieczór! W ostatniej chwili przypomniałem sobie o Kurosawie. Zdążyłem na początek i z krótkimi przerwami na ratowanie palących się na patelni klusek udało mi się zobaczyć kolejne dzieło mistrza. Tym razem było to Niebo i piekło.
Początkowo wydawało mi się, że film będzie przewidywalny i nudny, głównie z tego względu, że tematyka porwań dla okupu jest dzisiaj wyeksploatowana. To dzieło - pochodzące z 1963 roku - nie wpisuje się w nurt tego rodzaju filmów, gdzie głównym wątkiem jest jakaś historia miłosna czy chęć zemsty na porywaczu. To rasowy thriller, który trzyma w napięciu do ostatniej sceny. Za to główne wątki to: a)ukazanie wewnętrznej walki głównego bohatera o to, co wybrać - karierę czy życie nieswojego dziecka - oraz b)motywy popełnionego przestępstwa. Co warte do podkreślenia, Kurosawa nie poszedł na łatwiznę i nie podsuwa widzowi bezpośrednich odpowiedzi, reguły motywu zbrodni. Tak jak śledztwo jest mozaiką różnych poszlak, tak postać porywacza jest zbiorem różnych wskazówek bez pełnej, całkowitej formy. Pozostają wszak tylko napomniane kwestie, typu: co z żoną porywacza? Skąd kluczowa szrama? A także jedno, choć może niepotrzebne: gdzie jego matka? (wystarczy skojarzyć, w jaki dzień to się działo)
Także główny bohater nie jest w pełni wyraźnie zarysowaną postacią. Wszak co dzieje się z nim po całej historii porwania (tzn. jak żyje)? Bardzo ciekawe są również kontrast pomiędzy bohaterami - jednym z nieba, drugim z piekła - oraz to, kto tak naprawdę jest miękki, a kto twardy.
Film Niebo i piekło jest opowieścią otwartą, mądrą i trzymającą w napięciu, dzięki czemu nie chce się odrywać z fotela pomimo długości dzieła - wszak trwa ponad 140 minut. Wspaniałe kino Kurosawy, co dodatkowo podkreśla jego wysoki status, wszak sprawdza się zarówno w historiach śmiesznych, psychologicznych czy kryminalnych, a także nie stanowi dla niego przeszkodą tworzyć historie osadzone w XX-wiecznej lub XVI-wiecznej Japonii. Na wszystkich polach pozostaje mistrzem.

Jutro zaś, tj. we wtorek, czeka mnie tym razem Kurosawa w kolorze - wszak dotychczas widziałem tylko jego czarno-białe dzieła. Czekać tylko na Dersu Uzałę;)

niedziela, 12 września 2010

Jestem tu gdyż jestem tu

Fly
In a dream so high
Feel so alive
The world is like a jewel in your eyes
One life
Feel it

Anathema Summernight Horizon

Trzynasty dzień.

Jak to świecka niedziela.

Muszę jedno zaznaczyć - w końcu wziąłem się się za pracę licencjacką! Poprawiłem dotychczasowy tekst i bibliografię, przeczytałem wprowadzenie do Niepełnosprawnych w społeczeństwie Specka i przejrzałem resztę rozdziałów - ostatecznie zostanę przy wcześniej obranych 2 rozdziałach, czyli z materiałem ok 150 stronicowym. Stworzyłem ponadto prawie jedną stronę o nazewnictwie i reakcjach ludzkich - jest zatem dobrze;) naprawdę cieszę się, że z tym ruszyłem. mam prawie rok czasu na twórczość licencjacką, jednak lepiej zacząć - po prostu - zacząć.

Planowałem to od paru dni - zacznę publikować dodatkowo utwory dnia, o ile takowe będą.
Utwór na dziś: Anathema Dreaming Light:

And you shine inside
And love stills my mind like the sunrise
Dreaming light of the sunrise

sobota, 11 września 2010

Tydzień z Kurosawą w tle

Jeden zbiorczy na kilka dni musi wystarczyć;)


Dziesiąty dzień.

Praktyki niezwykle udane, wpierw 2 godziny oczekiwania na propozycję pracy, później wycinanie literek...
Tak, mam nadzieję, że to podniesie moje anty-zdolności plastyczne.

Koniec popołudniowych godzin - miejmy nadzieję.

Kurosawa! Geniusz światowej kinematografii! Ukryta forteca posiada to coś, co przyciąga przed ekran pomimo wieku dzieła. Jeden z najlepszych filmów, jakie widziałem.

Jedenasty dzień.

Wolne!
Zaliczyłem dwa wyjazdy autem - pierwszy z sąsiadem po benzynę i alkohol, drugi do lekarza, aby się dowiedzieć, że jak pana boli to dobrze - zdrowych też boli.
I sąsiad, który poprzedniego wieczoru prawie nic nie pił. Tylko 5 piw.

Kurosawa! Obejrzałem Sanjuro, samuraj znikąd - genialny, lepszy od jakiegokolwiek westernu. Filmy Kurosawy to niedościgłe wzory filmów przygodowych, a także mistrzowska reżyseria. Niesamowity klimat, który do dziś zachwyca. Warto poznać jego dorobek! Do tego genialny Toshirō Mifune, który występował w większości filmów Kurosawy w początkowym okresie twórczym reżysera.


Dwunasty dzień.

Gość i abstynent zarazem, czyli na wyjeździe z rodzicami. Było miło, jedzenie dobre, choć może lody to była lekka przesada, wszak już jesień do Polski zawitała.
Pierwsze pomysły na zrewolucjonizowanie pracy licencjackiej i odsiadka w oczekiwaniu na zwolnienie pokoju.
Ach! Jeszcze Maksio i króliki! Damian ma fajnie, tylko mógłby być mniej zrzędliwy:)

środa, 8 września 2010

ostatnie wojaże po gminie

Dziewiąty dzień.

Znowu wojaże po gminie sąsiedniej. Tym razem też nie obyło się bez perełek;)

Warmątowice. Mała wioska bez kościoła - to główny argument do organizowania modlitw i czuwań w miejscowej świetlicy. Jakoś w momencie dostania klucza do budynku ludzie zaczęli się schodzić ... aby modlić się za zmarłą. Wyczucie czasu mamy nieziemskie, skoro dla autochtonów 18ta jest równoznaczna z 16:20. Za to w jakim skupieniu się obserwowało walczącego Pana Czesia z kranem, gdy zza drzwi dobiegało Wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie....

Błotnica. Jakże miło, tym razem świetlica okazała się pusta. Można było sobie spokojnie usiąść, wypić kawę, zjeść trochę ciasta i opowiadać sobie różne ciekawe rzeczy. Niezwykle ciekawe okazały się informacje zamieszczone na tablicy o miejscowości - miejscowe legendy, które mroziły krew w żyłach, oraz zdjęcia budynków, których już nie ma. Mam na myśli starą, XIX-wieczną stację kolejową, którą tornado 2 lata temu rozniosło w pył. Dosłownie, wszak pozostało tylko puste miejsce przy torach (no obecnie postawiona jest wiata przystankowa).
Park! Jakże malownicze było to miejsce przed tragedią z 2008 roku. Uchowała się tylko jedna część wraz z zameczkiem, co za szczęście, że cyklon zatrzymał się tuż przy budynku. Najdziwniejsze, gdy się tam przyjedzie i usłyszy, że w tym porośniętym zagłębieniu obok pałacu był kiedyś wspaniały staw. Burza wyssała całą wodę, pozostawiając licho wyglądające zagłębienie z drabinką i (bodajże) małą oczyszczalnią. Niesamowite, co może zdziałać przyroda (http://www.youtube.com/watch?v=TdJ69euWouM -> zobacz, jak to wyglądało).
Sam pałac jest bardzo ładny, malowniczy, z wieloma ciekawymi i nowoczesnymi (jak na XIX wiek) rozwiązaniami, np. "mikrofalówka" czyli metalowa szafeczka wbudowana w kaloryfer. Miejsce jest dobrze zachowane i utrzymywane pod opieką dyrektora Uniwersytetu Ludowego, który mieścił się w pałacu za PRL, pana Józefa Kowalczyka. Zresztą sam pan Józef nas oprowadził po obiekcie.

Potem jeszcze jechaliśmy do 2 świetlic, trochę pogadać, coś pozałatwiać i koniec pańszczyzny.

Za to w domu mieliśmy znowu tych samych gości, co poprzedniego dnia. Tym razem rozmowa odbywała się na nowym froncie - ja i tata vs Berni. Doświadczeni ostatnią kłótnią nie poruszaliśmy tematu bieżącej polskiej polityki. Tym razem było milej i spokojniej.

Now we waste our lives away
Letting guilt lead the way
Korn Let The Guilt Go

wtorek, 7 września 2010

Wojaże po świetlicach

Ósmy dzień.

Fakt faktem piszę tę notkę teraz, gdy nic się jeszcze nie działo (aż takiego), jednak wieczorem mogę nie znaleźć na to czasu. wyjątkowo mam wyjazdowe praktyki, taka atrakcja, co bym się nie nudził. Drugą, słabszą stroną tego medalu jest godzina zakończenia dzisiejszej pańszczyzny - coś ok. 20-tej. nic to, pole samo się nie obrobi.
Czas, czas!

(...)

hajle, już w domu od trzech godzin!

Inspirująca do rozważań jest tematyka różnorodności poglądów w moim domu. Poza jednym konserwatystą wszyscy w rodzinie są tak bardziej centrowi lub centrolewicowi. Całe szczęście centrum wyssałem z mlekiem matki, zaś lewicowe poglądy atakowały mnie zewsząd w liceum. No, prawie zewsząd - pozostaje grupka takowych, co nadal wierzą w spotkania chrześcijańskie młodzieży na annabergu.
Szkoda tylko, że mile zapowiadająca się rozmowa zawsze musi przerodzić się w agresywną kłótnię o politykę. Dobrze, że w takich sytuacjach mam liczne grono współtowarzyszy.

The church proclaimed
The rise of obliteration
Crowded destructive evil
Here is the place for me . .

Sworn Church Obliteration

poniedziałek, 6 września 2010

God is dead!

God is dead, he's just a voice in your head
God is dead, he's just a monster under your bed

Clawfinger God is Dead

yeah!

znowuż doszedłem do wniosku, że jestem urodzonym idiotą. jak mogłem nie sprawdzić zeszytu w sklepie i kupić 16-kartkowy do praktyk W LINIE??!!

Tworzenie baz danych i wycinanie zaproszeń....

Siódmy dzień.

Praktyki czas zacząć. Było spokojnie i nawet miło, choć nie wpadłem w jakieś głębsze zauroczenie tym miejscem pracy. No może za wyjątkiem jednego stanowiska, mianowicie wielce zainteresowało mnie organizowanie imprez. Może w przyszłości...?:)

Poza tym to był dzień wielkich wrażeń. Pierwsze na PKS-ie, gdy pomagałem jednej dziewczynie. Całe szczęście, że byłem obok i jako drugi ją złapałem. Dostała prawdopodobnie ataku padaczki. Okrutny to był widok, tym bardziej, że ją znam z widzenia - chodziliśmy do tego samego gimnazjum. Całe szczęście nic jej się nie stało.
Okrutniejsze było tylko to, że początkowo było na przystanku sporo ludzi. Jednak gdy trzeba było pomóc, to nagle - jakimś magicznym sposobem - wszyscy przenieśli się kilka metrów dalej. Poza kilkoma kobietami pomagałem ja i jakiś włóczęga. Nawet facet, który siedział na tej samej ławce, co ona, wydawał tylko rozkazy i się nie ruszył z posad. Ignorancja ludzka nie zna granic.

Skoro uczyniłem coś dobrego, to - dla równowagi w przyrodzie - należało także zrobić coś głupiego. Jasiu, Jasiu... Doprawdy, pomysł podpalania mokrych gałęzi i liści na benzynę był wprost szczytem naszych osiągnięć. Całe szczęście, że wybuch benzyny nie podpalił mi spodni...
Ale było blisko (ok. metra!) i jak huknęło! Jaki to był podmuch! Kolejne niezapomniane wrażenia z młodości;)

Without morals we wither
We might as well be gone
I believe in the other world
We cannot right our wrongs

Nevermore Without Morals

niedziela, 5 września 2010

Strzeż się!

Szósty dzień.

So in this gray haze
We'll be meeting again,
And on that great day
I will tease you all the same.

Dawno nie wstawałem o tak późnej porze, ale traktuję to jako nagrodę za wysiłki na weselu. Ledwo się wstało i trzeba było jechać na salę - tym razem inną - wszak ten dzień kto inny organizował (tj. ciotka) i wszystko odbyło się w małym gronie. Atmosfera jak najbardziej rodzinna, choć wszyscy z niecierpliwością czekali na posiłek (prawdopodobnie mało kto jadł śniadanie, gdyż wszyscy patrzyli po stole jak kot na szpyrka). Znowu kierowca i znowu dobry humor, dzięki temu raz po razie doświadczam, że hedonizm polega też na umiejętnym odejmowaniu sobie tego, co może innych zgubić.

Beware
The woods at night,
Beware
The Lunar light.

TON Wolf Moon (Including Zoanthropic Paranoia)

sobota, 4 września 2010

Pamiętaj, co to świństwo! ;)

Piąty dzień.

Zaczęło się niewinnie - od słodkiego lenistwa i powolnego zbierania rzeczy - aby dojść do wielkiego dnia, szczególnego, których nie ma zbyt dużo w życiu. Pomijając różne wpadki, których było całkiem mało (o dziwo, wszak okoliczność zachęcała), wydarzenia rozgrywały się w niezwykle miłej, serdecznej, przyjacielskiej atmosferze.

Cóż takiego się działo? Kuzyn się żenił!
Może nie byłoby w tym niczego dziwnego, zachwycającego - w końcu to "tylko kuzyn" i "tylko wesele" - jednak sam fakt bycia świadkiem nadaje temu wydarzeniu pewną wzniosłość i ważność. Tym bardziej, że przeżyłem je wespół z parą młodą w trzeźwości i to z własnego wyboru, wszak nie byłem przymuszony do pozostania kierowcą tego dnia przez cały czas.
Wspaniałe święto dwójki cudownych ludzi. Czas, choć musiałem za nim gonić - wręcz pędzić po autostradzie - okazał się naszym sojusznikiem. Z wszystkim zdążyliśmy, policja mnie nie niepokoiła, a nawet pogoda była znośna (choć deszcz dawał się we znaki). Mszę poprowadził przez bardzo miły ksiądz, zaś chór wyśpiewywał pieśni znane z różnych chrześcijańskich spotkań młodzieży i rekolekcji, przez co można było sobie nieco powspominać dawne czasy. Sala kameralna, ale wystarczająca i klimatyczna, z kolei zespół - złożony z dj'a i konferansjera - wzorowo poprowadzili zabawę mieszając obecne hity z dobrymi przebojami XX wieku, od Armstronga, Presleya i Boney M po Dżem, Perfect i Republikę, dzięki czemu każdy gość mógł się dobrze bawić, w szczególności młodzi, których było sporo i dobór rockowych kawałków rozgrzewał ich na parkiecie.
Impreza trwała do godziny czwartej nad ranem. Dawno tak dobrze się nie bawiłem, głównie z tego względu, iż młodzi aktywnie spędzali czas: rozmawiając z gośćmi, biorąc udział w każdej zabawie oraz współpracowali ze starostą - czyli mną, dzięki czemu wykonywanie obowiązków odbywało się w bardzo miłej atmosferze i na spokojnie.

Wspaniałe były również niespodzianki. Szczególnie wspominam przygotowaną przez Tomka prezentację, w której ja parokrotnie się znalazłem (całkowicie mnie zaskoczył zdjęciami z dzieciństwa, których nigdy wcześniej nie widziałem). Warto wspomnieć również o niespodziance, którą sprawiłem Tomkowi z tatą, mianowicie High Hopes w czasie przerwy na lody:)

Mnóstwo wrażeń, których tak łatwo się nie zapomni!

piątek, 3 września 2010

Wspaniałość szarzyzny

Czwarty dzień.
Tak, Skype działa!:)

Jamka podmieniona, na razie wygląda to średnio, ale kiedyś to pozmieniam.
Dzień minął spokojnie. Sprzątanie i relaks. Plus Czas Cyganów Kusturicy, mistrza wpisywania folkloru serbskiego (w tym cygańskiego) w film, dzięki temu tworzy się jakby osobna opowieść, opowiadana tłem. Dzieło niemłode, wszak z 1988 roku, ale nadal na czasie. Nieodzowne - jak u Kusturicy - tworzenie świata magicznego, który jakby staje się ucieczką od szarości i brutalności prowincji. Wspaniały film wielkiego mistrza kamery.

czwartek, 2 września 2010

Kolorowy szał

Trzeci dzień.

Przygotowania do wesela wrą, zostało coraz mniej czasu, a tu - o proszę - nastał czwartek, co oznaczać mogło tylko jedno: polterabend.
Przyznać należy, że na takim wieczorze jeszcze nie byłem. Dobra, zaliczyłem w moim życiu tylko trzy poltery, ale ten był z nich najlepszy. Dlaczego? Otóż:
a) było naprawdę dużo przebierańców, około 50 % gości, i to w większości w naprawdę wymyślnych strojach. Spotkać można było m.in. Elvisa, żołnierza, metala, rzeźnika, dziecko, babuńkę, terrorystę, krishnowca, rastamana, paparazzi, mechanika;
b) różnorakość jedzenia powalała: kilka sałatek, smalec + ogórki kiszone, różne rodzaje mięsiwa z grilla i trzy rodzaje kołocza. O alkoholu nic nie wspomnę, wszak obyłem się bez niego;
c) asortyment szklany, o pojemności około czterech dużych worków, przeraził nie tylko młodą parę. Rozbijanie szkła odbywało się w 4 turach z przerwami na poczęstunek dla przebierańców.
Te trzy czynniki współtworzyły tak udaną imprezę, obok - rzecz jasna - rozradowanych gości.

Czymże jest takie weselisko, jeśli nie tylko pewną ulotną chwilą? Spacerując po dworze przestałem go poznawać. Wspomnienie radosnego miejsca zabaw ustąpiło szarości świata i zdałem sobie sprawę, że już dawno przekroczyłem magiczną granicę dzieciństwa, choć czasem staram się jeszcze stopą dotknąć dawnego gruntu, głównie w wyobraźni.
Przypomniałem sobie od razu o rozlicznych postaciach powtarzających, że mając dwadzieścia lat należy nadal myśleć o zabawie, uciechach i żyć chwilą, po prostu w sposób niepoważny, jakbym teraz słyszał słowa: "na dorosłość będziesz mieć jeszcze czas". Nieodpowiedzialność wypływa z takiej postawy. Prorocy i sędziowie, którzy jeszcze nie chcą opuścić piaskownicy...
Za bardzo się nimi przejmuję. Nadal, niestety.

środa, 1 września 2010

Taki film to dopiero passe...

Drugi dzień
Żwawy, wszak kilka spraw udało mi się załatwić: jamkę, karimatę i praktyki.

Dobrze, że utrzymujemy kontakt:)

Oglądałem film. Przygotowany przez brata. Wiadomo - mogło trafić się coś obrzydliwego, durnego albo perełka - lecz tym razem "dziełko" wpisało się w dwie pierwsze kategorie. Tematyka seksu przyciągnęła ludzi do kina jak w wielu podobnych produkcjach. Gatunkowo 41-letni prawiczek... wpisuje się w parodystyczne idiotyzmy amerykańskiej kinematografii. Cóż, jedyną miłą dla umysłu rozrywką było wyszukiwanie intertekstualności z - między innymi - GTA, Slumdogiem czy Zaćmieniem. Ciekawy wybór scen, choć w sednie sprowadzający się do najgłupszych motywów, poczynań bohaterów. Nic mądrego, a nawet nic, co można by zobaczyć po raz drugi.
Co innego w porównaniu z Zack i Miri kręcą porno. Tam przynajmniej rozbudowano dodatkowe wątki - poza seksualnym.

Rodzinka już się zjeżdża. Po raz pierwszy goście, goście z Zachodu ... w tym miesiącu. Należy przeżyć z uśmiechem.

wtorek, 31 sierpnia 2010

Hard As Love

Pierwszy dzień
Wybiła godzina zero (to zarazem jest śmieszne i tragiczne, ale - suma sumarum - radosne!). Zaczęły się Twoje praktyki, ja jeszcze na chwilę mogę odetchnąć. Tylko na chwilę, wszak tydzień jest pracowity.
14 godzin podróży = 4 w samochodzie + 1 w autobusie + 5 w pociągu + X reszty, która stanowiła oczekiwanie na dalszy ciąg wydarzeń

Wspaniałe Pain Of Salvation i Marillion. Pierwsze za nieporównywalnie progresywnie udziwniony album Red Salt One, zaś drugie za spokój w dźwiękach z ich ostatniej płyty Less Is More.

Smutno mi tak bez Ciebie. Pocieszam się tym, że jesteś w dobrym towarzystwie:)
Całe szczęście, że i ja odchodziłem w "doborowym" towarzystwie:) Siostry są genialne, ot co. Dobrze, że Madzia prowadziła, gdyż w porównaniu z nią jestem zwykłym żółtodziobem za kółkiem.

But you know that love can be as hard as algebra
Baby nothing else has ever been as hard as love
Marillion Hard As Love

czwartek, 19 sierpnia 2010

Ghost Of Ladbroke Grove

Tak! już za miesiąc Killing Joke opublikują swój nowy album! EP-ka brzmi ciekawie, naprawdę miło będzie znowu posłuchać mistrzów z nowym basistą - wszak niecałe 3 lata temu zmarł Paul Raven, który grał także w kultowym i legendarnym Ministry, a także w nieco mniej znanych Godflesh i Pigface. I czekać, aż zawitają do Polski;]

środa, 18 sierpnia 2010

(I Am) Electrocute

sicksicksick
Pewnie to od słuchania Bong-Ra, Psyclon Nine i Tactical Sekt;]

Do zanotowania: zaginął w akcji jeden z więźniów akwa. Podejrzewa się osłabienie organizmu i spożycie przez samca alfa gibbicepsa.
Stan aktualny: 5 czerwonych dań, 6 gibbicepsów, 2 kirysy, 2 stworzenia głupie i jedno wężowate.

Marzę o kubku, który podtrzymywałby temperaturę herbaty. Mój krwiaczek nie posiada tej cechy, a ja z kolei nie jestem zbyt szybki w piciu. Z drugiej na to ostatnie nie narzekam, jednak tylko w odpowiedniej sytuacji.

Taki oto wyczytałem dzisiaj żart w duchu żenua: Co jest gorsze od usunięcia płodu? Usunięcie krzyża! Znośniejsze dla uszu - wszak nie wspomnę o zabijaniu - byłoby: Co jest gorsze od odrzucenia dziecka? Odrzucenie wiary! Pierwszą myślą po tym "dowcipie" było, że nigdy nie odrzuciłbym dziecka.

TON ciągle zaskakuje. nie zauważyłem prędzej tego ciekawego porównania w utworze (We Were) Electrocute

You're about as real as your tits

;]

niedziela, 15 sierpnia 2010

Zsumowanie wakacyjne

Wakacje należy zapisać do udanych. Hesse, Orwell, Hasek, Tolkien - poszczególne dzieła zaliczone. Zajrzeć do książek naukowych też mi się udało, choć podejrzewałem inny obrót losu. Część filmów także mam odhaczonych. Dokonała się rewolucja akwariowa, z czego jestem bardzo zadowolony. W sferze muzyki z kolei podtrzymałem stały rozwój w znaczeniu odkrywania ciekawych zespołów, choć w przeważającej części należącej do ulubionych mi gatunków rocka i metalu w rodzaju progresywnych, gotyckich czy darkwave'owych brzmień.

W sumie dobrze wyliczam. Wakacje właśnie mi się kończą. Od jutra kolej na codzienne obowiązki, koniec słodkiego wypoczynku. Szkoda tylko, że ta słodycz trwała tylko dwa tygodnie. Jakie miejsce, takie wakacje.

czwartek, 12 sierpnia 2010

I feel the moonrise!

Tak, czas wypoczynku zakończony. Pora wracać do obowiązków, skupienia się na rzeczach praktycznych.

Mam pozytywny widok przyszłości. Chcę i dokonam rzeczy z goła niemożliwych, choć wynika to z koniecznego i - w sumie - potrzebnego, dobrego samym w sobie - egzaminu naszego związku. Cieszę się i smucę z tego powodu, ale ważniejszym i porządniejszym jest obstawiać pozytywy w swym życiu.


I feel the moonrise inside my head
I feel the consequence of everything you left unsaid
And now you're dead...


Nevermore Moonrise (Through Mirrors Of Death)

czwartek, 8 lipca 2010

Wspominki początku lipca

Ciężki okres niańczenia zakończony. Niestety dzieciaki potrafią być okrutne względem opiekuna. Ale wszyscy żyją ;)

Znowu nastały dni gorące, a to źle, wszak potrzebuję teraz jakiegoś chłodnego południa do transportu ryb. Najwyraźniej zmiany w akwa muszą swoje odczekać.

Sad(en)ysta zaliczony powtórnie. na jakiś czas mam za to spokój;)

Tegoroczny Brutal Assault mnie korci, wręcz woła: to Twój festiwal! XD
Od Devina Townsenda, Sepultury i Fear Factory po Sigh, Gojirę i Meshuggah z licznymi mniej lub bardziej znanymi mi zespołami - TO jest coś, a nie tam jakiś Woodstock;) Ale ani sfera czasowa, ani logistyczno-finansowa nie jest przyjaźnie do mnie nastawiona. Cóż - i tyle.

wtorek, 29 czerwca 2010

Powroty-nawroty

Today I introduced myself
To my own feelings
In silent agony, after all these years
They spoke to me... after all these years

Maybe I always knew
My fragile dreams would be broken... for you

Anathema Fragile Dreams


Są dni, w których uciekam przed przeszłością. Wszelkie wspomnienia stają się niechciane, a sam proces refleksji jest niemiłym, prawie bolesnym doświadczeniem. Dlatego jest czas, kiedy odcinam się od wszystkiego, a zaraz po nim mam ochotę na powrót do przeszłości. I tak w kółko.


I'm looking over my shoulder cause millions
will whisper I'm killing myself again
Maybe I'm dying faster but nothing ever last I
remember a night from my past when I was
stabbed in the back and its all coming back
And I feel that pain again

Anathema Empty

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Mergol is dead

(Nie)stety.

Przyznaję się publicznie. Mój to uczynek. Było dużo argumentów za i przeciw, jednak wczoraj szala przeważyła się na niekorzyść domownika.
Domownika.
Bez przesadyzmu.
Co mnie do tego pchnęło? Głównie jej starość i liczne rany zadane przez uzurpatora głębin. Muszę teraz dopilnować porządku w strefie przydennej, wszak mogę mieć problemy z samcami gibbicepsów.

Mam targają mną sprzeczne uczucia. Z jednej strony ulga i radość, że znowu mogę to naczynie nazwać akwariumem, a nie mini-hospicjum. Z drugiej zaś - żyła od ponad dwóch lat za szybką w moim pokoju. Coś zniknęło. Nazywają mnie mordercą, choć... Wydaje mi się, że w ten sposób czy inny (tj. zagryzienie lub śmierć naturalna) i tak musiałaby odejść na przełomie kilku najbliższych miesięcy. Lepiej zatem uporządkować akwa póki jestem na miejscu.

Znowu - od roku przerwy - mogę myśleć o sobie jako o akwaryście. Znowu zasadzić roślinkę i podglądać, jak sobie w mojej małej przestrzeni życiowej dają radę.

Wszak pamiętaj: Mergol to nie ostatnia ryba na tym świecie.

piątek, 25 czerwca 2010

Sled Ride

Dzień jak każdy, choć chciałoby się rzec - inny? Bo następny.

Galerianki. Film poruszający ciekawy, aktualny temat, z doborową obsadą drugoplanową. Poza tym marna realizacja, choć przeważnie ujęcia były w porządku. Opowieść o subkulturze galerianek ]:-> Smutne, przerażające, dołujące, choć na koniec znajduje się iskierka nadziei na zmianę głównej bohaterki. I porażające teksty.

Dawne czasy. W odpowiedzi na Twoją wiadomość, staram się dawać z tym rady. Ostatnimi czasy wychodzi mi to dobrze, ale lepiej nie zapeszać:) Powtarzam sobie, ilekroć bierze mnie na ckliwe wspomnienia, że to przeszłość, która była. Ot i nic więcej. Podskórnie od długiego czasu urywam stare znajomości, często wątpię w sens podtrzymywania ich w sytuacji, gdy ktoś ma lekceważące podejście do mnie. Kłamliwe. Zostałem wychowany w duchu prawdy, tej wewnętrznej - nie ustanawianej przez tysiąc głosów [to w stosunku do odpowiednich, znanych osób]. Zasada jest prosta: były gimnazjum/liceum/pierwsze lata studiów - i ich nie będzie; były dawne znajomości, teraz urwane, więc ich nie ma; była wiara, teraz i jej nie ma. Może bardziej nadzieja na to, że kiedykolwiek będę mógł uwierzyć. Dawno straciłem nadzieję, mniej więcej w tym samym czasie, w którym traciłem własne "ja". Zasadę mojego podejścia można w skrócie przedstawić: było - nie będzie; co jest teraz i za chwilę, może być i jutro, to zależy od własnej pracy.

Tytuł posta: to utwór Bucketheada, który wczoraj nie pozwalał mi zasnąć. Genialny gitarzysta. Początkowa fraza piosenki cały czas kołowała mi w głowie. Niesamowita muzyka tworzona przez mistrza.

wtorek, 15 czerwca 2010

Wyprowadzka

Nadszedł w końcu ten dzień. Wszystko wyniesione oprócz kompa. Siedzę sam w pustym pokoju. Ciekawe i zatrważające, wszak przy chłodnym powiewie.
Biorę ze sobą bagaż kolejnych doświadczeń ze świadomością przejścia kolejnego etapu w życiu, adekwatnie do teorii Ericha Fromma. Koniec komuny, nastał czas rozsądnego dbania o własne.

Zostawiam za sobą złe wspomnienia, biorę tylko te dobre. Pokój 365 jest przestrzenią odgradzającą mnie od przeszłości. Jest teraz i czas wstecz do przestrzeni. Dalej już nie, na starsze wspomnienia nakładam gruby filtr. One nadal gdzieś tam są, ale nie są dziś aż tak ważne.

Z pozytywnym nastawieniem patrzę w przyszłość. Nie powiem - boję się, ale jest to strach podszyty ciekawością świata. Bo czym jest świat? To nie USA, to nie Animal Planet, to nie subkultura. Świat to tylko ja, ty i nasze możliwości. Nic więcej się nie liczy. Żaden kolejny prezydent nie wniesie potrzebnych zmian i to od razu, mój głos jest jednym na 38 milionów, co oznacza nic. Równie dobrze mógłbym grać w totolotka.

Koniec przesiadywania. Czas zakończyć wyprowadzkę.

piątek, 4 czerwca 2010

Sieć łowna

Odkrywam głębię powiązań psychicznych z tym miejscem. Wszystko mnie atakuje, wszelkie wspomnienia - też wspomnienia negatywnych nawyków. Muszę coś tu zmienić, czuję, że należy coś zniszczyć, choć równie dobrze można zacząć oszukiwać wszystko w koło, dopasowywać się. Drugie wydaje się być bezpieczniejszym, choć długofalowym zamierzeniem.

Dobra, ale o co chodzi? Otóż wystarczają mi dwa dni spędzone w rodzinnych stronach, aby popaść w coś jakby nerwicę. Wszystko mnie wkurza, co chwilę przypominają mi się dawne historie związane z domem, a to wcale przyjemne nie jest. Podejrzewam, że mnie szlag trafi, jeśli rodzice nadal nie będą mnie traktować jako "dorosłego członka rodziny" (nie wiem jak inaczej to wyrazić - syna? osobę powiązaną prawem krwi a nie wyłącznie obowiązków?), a tylko jako pomoc domową.
Muszę wyplątać z tej sieci.

wtorek, 25 maja 2010

Hasła religijne wyciągnięte z muzyki popularnej

Czekam chwili, kiedy Ciebie będzie więcej niż mnie

Śmieszna teza. Dziwna, po prostu. Nie rozumiem, jak można bezinteresownie oddać swoją tożsamość, swój byt ... Czemuś? Właśnie - Czemuś.
Druga sprawa to na ile się siebie zatraca, a na ile oddaje się swój los komuś, by to ktoś decydował. Freudowski ojciec, rzecz jasna.
Trzecia sprawa - na ile się oferuje, że chce się oddać, a na ile naprawdę się w tym kierunku coś robi. Mam na myśli następującą rzecz: ileż jest ludzi deklarujących właśnie w ten sposób, które w "realu" nic sobie z tego nie robią - tj. nadal ważniejsze jest imprezowanie, podrywanie dziewczyn, seks, używki, szpan... a może - właśnie takim ma być Bóg? Symbolem seksu, wódki i mody?

Ja nigdy bym nie mógł tak powiedzieć - tym bardziej, że to najczęściej wśród młodych jest objawem czczego powtarzania idoli muzycznych (zespół zwie się TGD).
Jeżeli ktoś się z tym utożsamia - jego sprawa. W momencie, gdy manifestuje ów 'pogląd' (może bardziej ideę?) publicznie - od tej chwili czuję posiadanie prawa do wyrażania swej opinii na takowy temat (to tak na wszelki wypadek).

poniedziałek, 24 maja 2010

"It's disgusting what dreams can do"

I painted a picture of you
Your soul was red & your mind was blue
Destiny lad a light on my creation
This dream I had made a slave of my passion
Reality was always too far away

And we were happy until it came too close 1 day
Suddenly I faced the truth of my dream
My love had only been a picture, a scene
I suppose I needed to believe
Didn't want to see you had never been close to me

But I'm sorry
This illusion has caused you a lot of pain
And I have no solution
I'll try to never be back again


Evergrey I'm sorry

Utwór wspaniały. Cieszę się, że w muzykę Evergrey'a nie wsłuchiwałem się dawniej - dzięki temu mogę teraz delektować się pięknymi dźwiękami bez żadnych niemiłych wspomnień. Obecnie działa jak przestroga.

Obecnie aggrotech'owa mantra:

Taste the fury
That feed the devils inside
Fueled by torment,
Sin, sex, sickness and pride


Psyclon Nine Parasitic

Nie jest to muzyka pop, oj nie. Jednak dla mnie ciekawa i naprawdę dobra.

Koniec zabawy. Czas na zajęcia.

niedziela, 23 maja 2010

I'm a child playing chess with tomorrow!


I'm no believer
I just listen to my own head
I'm no believer
I just call you liar instead
Keep all your sorrows
Words might be pathetically vain
Life is a fire
Light it and you can read your name


Helloween Anything My Mama Don't Like

Zbliża się czas zaliczeń. prawie codziennie coś będzie, więc mam co robić. Wszelkie przyjemności zostawiam sobie na ostatni tydzień, wówczas głównie będą mnie zajmować wpisy. heh, będzie dobrze;)
18nastka za mną. nie było źle, obawiałem się dużej liczby młodzieży, która pójdzie w tany w rytm techno, a tymczasem ... to kulturalna, nastawiona na naukę młodzież! Matko, aż w pewnym momencie zazdrościłem owego towarzystwa. Mimo wszystko - każdy ma to, na co sobie zasłużył.
I bez sentymentalizmu.

Odkrywam powoli Helloween. Nieraz słyszałem głosy zachęcające, jednak wówczas szukałem na własną rękę, stawałem okoniem, ot. Im człowiek starszy, tym bardziej żałuje swego buntowniczego życia. Tak, kiedyś też powtarzałem, że konformista, dla którego określenie "bunt" oznaczało barbarzyństwo (ew. kolorowy - w wolnym tłumaczeniu) traci swą młodość i to tylko dlatego, że nie szaleje. Dziś coraz częściej wstyd mi za dawne szaleństwo, przy czym zazdrośnie spoglądam na owych "konformistów", którzy nie odczuwają czegoś nieprzyjemnego patrząc wstecz. Zresztą, mają do czego wracać.
Wracając do zespołu, Helloween to genialny zespół. Stawiany na równi z Blind Guardian, w sumie dlatego, iż oba zespoły dawały solidny grunt pod gatunek power metalu, zwanego dziś europejskim (ale tylko ze względu na różnice do amerykańskiego nurtu; osobiście mówiłbym po prostu o niemieckim power metalu, no ale cóż - może zbyt mało świata wdziałem). Są oczywiście znaczne różnice pomiędzy tymi dwoma kapelami, z czasem występowania na scenie włącznie (Helloween jest o pięć lat starszy, ba!).
Co do podobieństw - ciekawostką jest fakt, iż w 1996 roku oba zespoły wydały genialne albumy: The Time Of The Oath z repertuaru Helloween i nieśmiertelne mistrzostwo w gatunku epickiego power metalu, czyli Imaginations From The Other Side BG. Ochy i achy zewsząd.

I'm the king of the night generation!

czwartek, 20 maja 2010

.

Aż trudno uwierzyć, że zostało tylko 2 tygodnie nauki. może to głupie, ale chciałoby się więcej:) Jednak, dzięki temu, będę miał więcej czasu dla siebie. oj tak.

Juwenalia za nami. średnie były, ale mimo wszystko przeżyłem je w całości. Kult dał świetny koncert, choć oglądałem go zza okna. Osobiście dobrze się bawiłem chyba tylko na Maleo. Kasprzycki był w deszczu, więc nie było jak się cieszyć. Genesis... grali dobrze, ale bez rewelacji. Wilson ma po prostu świetny głos i dopasowanych muzyków (choć te skrzypki były zbędne). Turbo - ponoć - świetnie zagrali, choć nie byłem. Tak, byle do przodu.

Ostatnie spotkania z p. naprawdę mnie zadziwiają. Tzn zaskoczył mnie efekt spotkań - wcześniej nigdy bym nie pomyślał, że wystarczy tak mało. i dobrze! ot!

sobota, 8 maja 2010

Lost in Bucketheadland

sporo się wydarzyło od czasu mojego ostatniego wpisu.

Po pierwsze: seminarium. Pokazałem fragmenty filmów, zarysowałem, co chcę ująć w pracy. jedna rzecz odhaczona.
Po drugie: Terry Bozzio. Nie spodziewałem się takiego koncertu. Śmiało mogę powtarzać ludziom anegdotkę o tym, że chłopaki (a właściwie panowie) zagrali jeden utwór - i zeszli ze sceny ;D .
Po trzecie: dzień norweski. Ostatecznie nie doszło do skutku, a szkoda, wszak przygotowany byłem. w 80%, ale jednak.
Po czwarte: gotowanie. Posiadłem kolejne umiejętności... ale może nie będę się o tym rozpisywał, wszak taką strawę dziecko potrafi zrobić (albo kobieta w ciemnicy).
Po piąte: teatr. Niezwykła Anna Dymna! Jestem tym szczęśliwcem, który mógł ją zobaczyć na deskach Starego Teatru w Krakowie. Zresztą sama "Oresteja" Klaty jest niesamowita, zarazem pod względem scenografii (jakiej w życiu jeszcze nie widziałem: dym, wiatr, gra światłocieni i pełnego mroku w sali), gry aktorskiej [przez długi czas powracać mi będzie w wyobraźni pani Dymna wbiegająca z siekierą, niesamowite połączenie scenografii, mimiki, ruchu, muzyki - wprost nie do opisania (przypomniał mi się trzeci sens Barthes'a, coś w tym jest;) )] i nowoczesnej interpretacji tragedii Ajschylosa (początkowo nie do końca rozumiałem, jednak teraz byłbym chętny do ponownego wyjazdu i zobaczenia spektaklu). Wspaniałości! Trochę żal, że nie widziałem Factory 2, ale... Trudno, się mówi! :)

Teraz czas na najnowsze. Szóste zatem.
Obejrzałem dziś wspaniały film - "Inside I'm dancing". Naprawdę lubię tego typu kino. Może w efekcie nie jest wybitne, jednak lepsze, gdyż coś znaczy (w odróżnieniu od durnych komedyjek amerykańskich - o zgrozo, a najgorsze są sztampowe k. romantyczne). W tym filmie dwójka młodych chłopaków (oboje ok. 21 lat) wzajemnie się uzupełniają - Rory udowadnia, że Michael jest bystrym i inteligentnym człowiekiem, zaś Michael ukazuje drugiemu bohaterowi istotę ukazywania swej dobrej, nieawanturniczej i emocjonalnej strony. Ta dwójka przypomniała mi od razu parę (Anię i Grzegorza) z dokumentu "Kochankowie" w reżyserii Rafała Skalskiego. Z tą różnicą oczywiście, że w pierwszym filmie jest to para przyjaciół, a w drugim - para małżeńska.
Trudno jest znaleźć drugą połowę, bratnią duszę czy też połówkę jabłka. O tym traktują oba filmy. Sama myśl o tym wprawia mnie w krępujące, niemiłe uczucie, poczucie bezradności, niemocy. Dobrze, że są to filmy z pozytywnym przesłaniem: "Masz cały świat w swoich rękach".

czwartek, 22 kwietnia 2010

Poczujesz się po nim literacko

Co za dzień. Wpierw siara z zajęciami z teatru (ale dr W. jest boska, i to z całkiem ludzkiej strony! ;D), następnie wykład Rolfa Fiegutha (sam wykład może niezbyt poruszający, wszak nigdy nie czytałem Lilli Wenedy Słowackiego, jednak w debacie po odczycie okazał się niezwykle otwartym i światłym człowiekiem, znawcą historii polskiej literatury, choć z wykształcenia jest też germanistą i rusycystą), całkiem udane wystąpienie na seminarium, koło z literatury (łatwe, dlatego takie dziwne), obiad i film Nagi Lunch Cronenberga. Dzień pełen wrażeń;)
Zrobię to, ach, zrobię! Wszak mogę jak paw oznajmić, iż wczoraj pierwszy raz zrobiłem sam trójelementowy obiad. Trudno nazwać to gotowaniem (paluszki rybne + purée + surówka), jednak mój skarb (a może bardziej żuczek czy inny owad przypominający maszynę do pisania) nie musiał nic a nic mi pomagać. :)
Film z kolei zrobił na mnie duże wrażenie. Zarazem obsada była bardzo ciekawa (Ian Holm znany z Władcy jako Bilbo Baggins, Julian Sands grał m.in. w Ocean's 13 czy Milion Dollar Hotel, Roy Scheider znany z 2010: Odyseja czy Cały ten zgiełk, i - rzecz jasna - Peter Weller, który genialnie odtworzył główną postać, znać go możecie chociażby z RoboCop 2 czy Posejdona), jak i ujęcie tematu (połączenie "treści" powieści pod tym samym tytułem z wydarzeniami z życia autora, Williama S. Burroughsa). Film dziwny, niesamowity, na pewno nie nudzi. Wręcz przeciwnie - człowieka wciąga w ukazywany świat (warto nadmienić, że poza narkotycznymi wizjami wyjętymi z książki Cronenberg dodał własne, charakterystyczne dla tego właśnie reżysera elementy, znane chociażby z kultowego Videodromu - świata już praktycznie nie ma, wszystko staje się jedną wielką narkotyczną iluzją). Dla wytrwałych i poszukujących nietuzinkowych wrażeń ten film jest wręcz wymogiem!

piątek, 16 kwietnia 2010

Lechu vs Peter

Jakkolwiek by tego nie ująć - spośród żałób wybrałbym świadomie smutek po stracie Petera aniżeli Lecha. Choć zdaję sobie sprawę z powrotu Steela do praktyk chrześcijańskich, to nadal uważam go za godniejszego mojego smutku. Ktoś, kogo ceniłem za życia - nie ktoś, kim gardziłem. Przyznaję się bez przymusu - nie głosowałem na Lecha Kaczyńskiego, nigdy nie uznałem go za autorytet. Pozostaje dla mnie w kategorii JP - nie ceniłem go z życia, więc nie mam zamiaru udawać świętoszka. Piotr Ratajczyk - on prędzej mógłby być moim mentorem.
jakże się koło zakręca, prawdaż? dziwo, o dziwo. Dziwo spodziewane.

RIP Peter "Steel" Ratajczyk

Jednak to prawda. Wszystko wydaje się tak niemożliwe, tym bardziej w momencie, gdy zasłuchuję się w genialne October Rust.
Peter "Steel" Ratajczyk zmarł 14 kwietnia. Wczorajszego dnia nie potrafiłem w to uwierzyć, miałem nadzieję, iż to zwykła pomyłka, a może zaplanowany żart ze strony Petera. Jednak przyszedł i na niego czas. Wszak wszystko umiera, jak śpiewał. Takiego głosu już nigdy nie usłyszymy, chyba tylko z płyt.
Co dodatkowo mnie przeraża? Był w wieku moich rodziców.
Niestety, świat nie wygląda jak wyciągnięty z powieści Pratchetta. Gdyby tak było, ŚMIERĆ użyczyłaby głosu na ich nowym albumie. Zresztą, słuchając muzyki TON dziś (aktualnie Red Water), czuć, że czegoś zabrakło, najbardziej charyzmatycznego i hipnotyzującego elementu. Czegoś, co nie powróci. Jakże się to kłóci z myślą przewodnią obecnej kultury. Przetwarzając Baumana - Peter, zostawiłeś nas - od dziś niepełnosprawnych konsumentów, niepotrafiących zrealizować swych pragnień (co najmniej dwóch: zakupu nowego albumu i zobaczenia Cię na żywo).