Trzeci dzień.
Przygotowania do wesela wrą, zostało coraz mniej czasu, a tu - o proszę - nastał czwartek, co oznaczać mogło tylko jedno: polterabend.
Przyznać należy, że na takim wieczorze jeszcze nie byłem. Dobra, zaliczyłem w moim życiu tylko trzy poltery, ale ten był z nich najlepszy. Dlaczego? Otóż:
a) było naprawdę dużo przebierańców, około 50 % gości, i to w większości w naprawdę wymyślnych strojach. Spotkać można było m.in. Elvisa, żołnierza, metala, rzeźnika, dziecko, babuńkę, terrorystę, krishnowca, rastamana, paparazzi, mechanika;
b) różnorakość jedzenia powalała: kilka sałatek, smalec + ogórki kiszone, różne rodzaje mięsiwa z grilla i trzy rodzaje kołocza. O alkoholu nic nie wspomnę, wszak obyłem się bez niego;
c) asortyment szklany, o pojemności około czterech dużych worków, przeraził nie tylko młodą parę. Rozbijanie szkła odbywało się w 4 turach z przerwami na poczęstunek dla przebierańców.
Te trzy czynniki współtworzyły tak udaną imprezę, obok - rzecz jasna - rozradowanych gości.
Czymże jest takie weselisko, jeśli nie tylko pewną ulotną chwilą? Spacerując po dworze przestałem go poznawać. Wspomnienie radosnego miejsca zabaw ustąpiło szarości świata i zdałem sobie sprawę, że już dawno przekroczyłem magiczną granicę dzieciństwa, choć czasem staram się jeszcze stopą dotknąć dawnego gruntu, głównie w wyobraźni.
Przypomniałem sobie od razu o rozlicznych postaciach powtarzających, że mając dwadzieścia lat należy nadal myśleć o zabawie, uciechach i żyć chwilą, po prostu w sposób niepoważny, jakbym teraz słyszał słowa: "na dorosłość będziesz mieć jeszcze czas". Nieodpowiedzialność wypływa z takiej postawy. Prorocy i sędziowie, którzy jeszcze nie chcą opuścić piaskownicy...
Za bardzo się nimi przejmuję. Nadal, niestety.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz