Spotkanie, nazywane przeze mnie konferencją, odbyło się popołudniem, zatem z rana miałem troszkę czasu dla się.
Jak przystało na okres wakacyjny, rozpocząłem dzień całkowicie normalnie, czyli o dziewiątej. Śniadanko, sprzątanko i muzyczka. Jako że czas szybko zleciał, wnet musiałem gnać do sklepu po mleko, wszak - para pam pam pam - robiłem sobie na obiad naleśniki! Może pierwsze dwa nie były mistrzowskie (1szy zebrał nadmiar oleju z patelni, a 2gi zwalił mi się przy podrzucaniu w jedną masę), to kolejne - palce lizać (no z drugiej strony nie było po co oblizywać, skoro nie robiłem ich na dużej ilości tłuszczu). Ledwo skończyłem ostatni, już musiałem zbierać się do pracy, więc szybko po samochód i - z jednym powrotem po komórkę - jechałem ile fabryka dała. Oj, dała ona, dała... Bardzo lubię Ople właśnie za ich przyspieszenie;D
W SOK-u odebrałem ocenę z praktyk i pożegnałem się z przebywającymi tam akuratnie pracownikami - no w sumie głównie z chłopakami - i czym prędzej leciałem w dół po schodach, żeby przejechać kilka ulic dalej, ku Domowi Rzemieślnika.
Przyda się krótkie wytłumaczenie dlaczego właśnie tam. Otóż z zaproszenia, które widziałem przez bliżej nieokreśloną chwilę jakieś 2 tygodnie temu, zapamiętałem kilka informacji: datę, godzinę, piętro, ogólny temat (po prostu coś z ekonomii o dziwnym i długim tytule) oraz coś o Domu Rzemieślnika. Jako że moja przełożona jest bardziej zakręcona ode mnie, to ona tym bardziej nie zwróciła uwagi na jakieś szczegóły. Nie zapisywałem sobie żadnych danych, bo i po co, skoro Dom Rzemieślnika nie jest duży.
Z tymi informacjami w głowie udałem się zatem w w/w miejsce. Zaszedłem za drugie piętro, rozglądam się, a tu same małe pokoiki, żadnej większej sali w zasięgu wzroku (i to nie wina braku okularów). Wchodzę grzecznie, acz zdyszany, do pierwszego lepszego biura i pytam o dzisiejszą konferencję. Panie siedzące za biurkami wymieniły się spojrzeniami wprost z wybałuszonych oczu, po czym chwyciły za telefon i przekazały mi, że to na pewno nie na tym piętrze, a może w ogóle - w starostwie! Posiadając okruchy nadziei poszedłem zatem kondygnację niżej w celu odnalezienia kogokolwiek, kto mógłby mi coś podpowiedzieć. Ostatecznie dowiedziałem się, że na tym piętrze też dzisiaj nic nie organizują. Zrezygnowany, acz z nowym pomysłem, skierowałem się do drzwi wyjściowych. Plan dalszych działań był następujący: szybko udać się do starostwa i sprawdzić drugie piętro budynku; awaryjnie biec do domu kultury i przeanalizować szczegółowo pozostawioną na biurku przełożonej informację o spotkaniu. Wyjście ewakuacyjne okazało się zbędne, wszak - szczęśliwie czy nie - trafiłem na właściwą konferencję.
Nim wszedłem do środka przeprosiłem za spóźnienie osobę stojącą przy drzwiach (bodajże był to pracownik starostwa, wszak latał z aparatem i dokumentował to tragiczne spotkanie). Następnie przysiadłem się do stołu w bezpiecznej odległości jednego krzesła od najbliższej osoby. Niestety, przygotowane przeze mnie materiały nie mogły być spokojnie użyte. Ustawienie stołów nie sprzyjało czytaniu książki czy wypełnianiu krzyżówek, gdyż z tyłu usadowili się pomocnicy wykładowcy, a także co inni spóźnialscy, którzy - biorąc ze mnie przykład - również usadawiali się w pozycjach bezpiecznych. Przy wstępnym rozeznaniu się w sytuacji doszedłem do wniosku, że chyba minąłem się z powołaniem. Nie, minąłbym, gdybym był takim pracodawcą, jakich było na sali większość.
Wspomnę wpierw o wykładowcy. Jakiś doktor z UO, chyba z ekonomii. Mówił ciekawie, nie nudził, a przynajmniej w pierwszej części. Widać było, że zależało mu na jak najszybszym zakończeniu tej farsy i stąd poskracał wystąpienia z 1,5-godzinnych na 45-minutowe. Specjalnie w dyskusje nie wchodził, w końcu po co psuć tak dobrą atmosferę, w której czuć było tęsknotę do Gierka. Mimo wszystko mówił o rzeczach, które mnie - jako studenta, a nie pracodawcę - w ogóle nie obchodziły.
Teraz przedstawię gwiazdy przedsiębiorczości powiatu strzeleckiego. Średnia wieku wynosiła pewnie około 45 lat, choć były w tym gronie osoby młode: ja, prowadzący i trzydziestoparoletni "biznesmen", który jako pierwszy rzucił mi się w oczy. Prawdopodobnie ma kompleks szkolnego prymusa, które zawsze siedzi w pierwszej ławce i tylko dlatego mu się wydaje, że jest geniuszem. Tak było tym razem, wszak jako jedyny siedział tuż obok prowadzącego. Zamszowy garniturek, notes (co rusz zapisywany) i spojrzenia rzucane co chwila w tył na innych biesiadników. Z drugiej strony siedziało dwóch mechaników, jeden wszystkowiedzący i jakiś jeden cichy - przypadkowy jak ja czy co? Naprzeciwko niego siedział jeden nieco mniej cichy, rzucający nieraz wymyślne podsumowania dyskusji. Potem dwoje pracodawców z wyższej półki - pod krawacikiem, co było ewenementem na sali - którzy opuścili padół zgryzoty po niecałej godzince. Poza tym była jeszcze jedna dama, wyglądająca na właścicielkę sklepu osiedlowego, oraz jakiś ulizany wesołek, który starał się, acz nieudolnie, rozśmieszać publiczkę jakimiś dziwnymi hasełkami. Całe szczęście, że on sam potrafił się z tego śmiać.
Nie dziwcie się, że wykładowca chciał stamtąd uciec.
Wygłoszone zostały dwa wykłady: o elastyczności pracodawcy i pracownika oraz o odpowiedzialności społecznej zakładu pracy. Po przedstawieniu podstawowych założeń pierwszego tematu (flexicurity) prowadzący zadał pytanie:
Czy na Opolszczyźnie jest szansa na wprowadzenie w życie propozycji UE, jakim jest flexicurity?Po czym odezwał się jeden z mechaników, że NIE (ubrał to w słowa, że biurokracja żyć nie daje, nic nie da się zrobić z urzędasami, a w Stanach jest tak dobrze, ale nie tu!), jako następny dokańczał w głębszym tonie wszystkowiedzący (prawo sporządzone jest przez prawników, a ONI robili je tak, żeby tylko ONI mogli wiedzieć, jakie są kruczki, furtki, obejścia... ale jak dobrze za PRL było! Panie! ja to żyłem, że... itd), a na koniec swoje grosze dodał prymus, który zapewnił o słuszności wypowiadających się. Podsumowując - u nas się NIE DA.
Drugi wykład, nieco ciekawszy, wszak mówiący o ochronie środowiska, organizowaniu imprez czy filantropii, zakończony został w podobny sposób. Wpierw strzelecka elita wyszła z założenia, że i tu biurokracja żyć nie daje, a ochrona środowiska to śmieszna rzecz, zaś najlepsze można było usłyszeć nt. sponsoringu. Wpierw mechanik zaczął zwierzać się z przykrej sytuacji, jak jedna dziewczyna chciała naciągnąć go na dofinansowanie leczenia kogoś z drugiego końca Polski. Potem temat podchwycił wszystkowiedzący, który opowiadać zaczął, jak to jednemu delikwentowi spod Biedronki kupił pół chleba, po czym był niemiłosiernie zażenowany faktem, iż ta osoba posiadała ukryte w torbie 4 puszki piwa. Punktem kulminacyjnym była jednak wypowiedź prymusa, który rzekł coś na wzór:
No w sumie rzeczy, nie, wspomaganie osób w postaci kupowania im bułki niekoniecznie musi wiązać się z pijarem czy próbą zrobienia dobrego wizerunku o firmie, nie, no bo trudno by było się tym później chwalić, nie, a w ogóle to taki nieduży wydatek te 2 czy 5 złotych, nie?Całe szczęście wykładowcy bardzo się spieszyło do domu, stąd zgromadzenie szybko się rozwiązało. W tak odmóżdżającym gronie baaardzo dawno nie byłem! AAA!!!
Dobra, dzień się jeszcze nie skończył, acz już by lepiej było...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz