wtorek, 5 października 2010

Save me from the hand of Christ!

Trzydziesty szósty dzień.

Cóż za dzień, wręcz pełen emocji.
Wpierw, gdy wychodziłem z pokoju na zajęcia, musiałem poczuć na twarzy coś zwisającego z góry. To mogło być tylko jedno. Od razu wróciłem do pokoju, zaświeciłem i obejrzałem wpierw głowę w lustrze, czy aby tam coś nie siedzi, a następnie zerknąłem w dół. Moim oczom ukazał się niecodzienny wędrowiec, który za środek transportu obrał moją kurtkę. Szybko owego stawonoga zabiłem, wykrzykując przy tym (o jakże mi wstyd) sformułowanie o Jezu. Nie umiałem wprost zrozumieć jak to się stało, że owa gadzina wybrałam akurat moje drzwi i nad nimi zawiesiła pajęczynę. Mało to drzwi w akademiku?!

Następnie pierwsze zajęcia niezwiązane bezpośrednio z moim kierunkiem. Jest ok, mogę na nie uczęszczać, zobaczymy po prostu co z tego będzie.

Potem drugie nerwy zszarpane. Znowu musiałem kontaktować się z niegdysiejszymi współlokatorami. Choć zapowiadało się na możliwie najbardziej z*ebany dzień w miesiącu, okazało się, że chłopakom: 1) można ufać; oraz 2) należy zrobić piekło domowe. Dla własnego spokoju i perfidnej satysfakcji.

Obiad! Nie pisałem o nim ostatnio! wczoraj zrobiłem sobie sałatkę z papryki, pomidorów i cebuli i lekko posłodzonym sosie winegret, zaś dzisiaj - b. dobre ziemniaczki + odgrzewane paluszki + słodzona marchewka z pomarańczą. Palce lizać!

Maniura jak zwykle zapowiedział niesamowity plan zajęć, mianowicie szerokie spectrum wiedzy o sztuce sakralnej. Rzeczy średnio ciekawe, jakby doktorek nie wiedział, że te same rzeczy wałkuje się w polskim, chrześcijańskim systemie edukacji na zajęciach z historii oraz WOK-u.

No i Zorba:) Wypad w to miejsce najczęściej mówi samo za się:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz