Trzydziesty pierwszy dzień.
Pakowanie zakończone. Wszystkie toboły czekają w samochodzie, parę rzeczy jeszcze doniosę. Papiery z praktyk ostatecznie już uzupełniłem, czekać tylko, aby się ich w końcu pozbyć.
Samowola dzisiejsza była przerażająca. Swoje trwała, jednak udało mi się przeforsować wykonanie wysiłku fizycznego.
Czekam z niecierpliwością na kontakt.
Tak w ogóle, spróbowałem Follow The Cat'a. Zapowiadają się bardzo ciekawie, szkoda, że na razie udostępnili jeden kawałek.
czwartek, 30 września 2010
środa, 29 września 2010
Trzydziesty dzień.
Pakowanie dobytku w pudła. Zdaję sobie sprawę, że to dobytek przez średniej wielkości "d", acz - jak na warunki typowego osobnika zwanego fucking student - to wręcz żywe złoto! I one wcale Gierka nie pamiętają! No, nie muszą.
Dzisiaj kolejne koło filmowe, nie wiem, czy nie ostatnie. cotygodniowe dojazdy do strzelec dobiłyby mnie finansowo, zatem będę raczej skłonny sobie odpuścić i jedynie od czasu do czasu pojawić się, aby potrzymać i pobawić się kamerką.
Nagrania, które dzisiaj widzieliśmy, były całkiem dobre. Przyznałem się do wielokrotnego rzeźbienia trawy, czyli niewyłączania sprzętu w trakcie przemieszczania. Mimo moich obaw o jakość było przyzwoicie, gdyż tylko w niektórych momentach ręka mi mocno drżała.
Zostałem pozytywnie oceniony w roli pana reportera. Wszyscy się nad tym zastanawiali, więc dla osób, które już widziały moje bliskie spotkanie trzeciego stopnia z Kupichą, wyjaśniam: te urwane zapytanie miało brzmieć na wzór Czy wiadomo coś o nowym albumie? Kiedy można się go spodziewać?, acz ułańska fantazja kazała mi zrobić parę podkopów pod się, wszak chciałem te dwa pytania złączyć w jedno.
W ten sposób kończy mi się dzień.
Pakowanie dobytku w pudła. Zdaję sobie sprawę, że to dobytek przez średniej wielkości "d", acz - jak na warunki typowego osobnika zwanego fucking student - to wręcz żywe złoto! I one wcale Gierka nie pamiętają! No, nie muszą.
Dzisiaj kolejne koło filmowe, nie wiem, czy nie ostatnie. cotygodniowe dojazdy do strzelec dobiłyby mnie finansowo, zatem będę raczej skłonny sobie odpuścić i jedynie od czasu do czasu pojawić się, aby potrzymać i pobawić się kamerką.
Nagrania, które dzisiaj widzieliśmy, były całkiem dobre. Przyznałem się do wielokrotnego rzeźbienia trawy, czyli niewyłączania sprzętu w trakcie przemieszczania. Mimo moich obaw o jakość było przyzwoicie, gdyż tylko w niektórych momentach ręka mi mocno drżała.
Zostałem pozytywnie oceniony w roli pana reportera. Wszyscy się nad tym zastanawiali, więc dla osób, które już widziały moje bliskie spotkanie trzeciego stopnia z Kupichą, wyjaśniam: te urwane zapytanie miało brzmieć na wzór Czy wiadomo coś o nowym albumie? Kiedy można się go spodziewać?, acz ułańska fantazja kazała mi zrobić parę podkopów pod się, wszak chciałem te dwa pytania złączyć w jedno.
W ten sposób kończy mi się dzień.
wtorek, 28 września 2010
"Medusa you robbed me of my youth "
Dwudziesty dziewiąty dzień.
Powoli zaczynam myśleć o studiach, a bardziej o przeprowadzce do akademca. Załatwiam ostatnie rzeczy w KK i SO, powoli trzeba będzie się pakować.
Sporządziłem już listę potrzebnych rzeczy.
Przeraziło mnie nk. Chciałem stworzyć ot konto, aby sprawdzić nowości o najbliższym roku akademickim. Po wypisaniu wszelkich potrzebnych danych pozostało mi wyrażenie zgody lub nie na przetwarzanie danych. Jakież było moje zdziwienie, gdy się okazało, że konto można założyć WYŁĄCZNIE po zaakceptowaniu WSZYSTKICH punktów, z czego trzy dotyczyło przetwarzania danych. Szok! Pamiętam, jak kilka lat temu to nie było wymagane. Zresztą co to za zgoda, skoro prędzej jest to wymuszenie. Albo "dobrowolnie" pakujesz się w bagno, albo wynocha.
Dzisiaj Gwiezdne Wojny. Jakoś nie jest mi dane zobaczenie któregokolwiek odcinka;P
Muzyka na dziś:
Dodałem dwa filmiki. Jeden to fragment koncertu Feela i wywiad z Kupichą, drugi - kawałek koncertu, który kamerowałem.
Powoli zaczynam myśleć o studiach, a bardziej o przeprowadzce do akademca. Załatwiam ostatnie rzeczy w KK i SO, powoli trzeba będzie się pakować.
Sporządziłem już listę potrzebnych rzeczy.
Przeraziło mnie nk. Chciałem stworzyć ot konto, aby sprawdzić nowości o najbliższym roku akademickim. Po wypisaniu wszelkich potrzebnych danych pozostało mi wyrażenie zgody lub nie na przetwarzanie danych. Jakież było moje zdziwienie, gdy się okazało, że konto można założyć WYŁĄCZNIE po zaakceptowaniu WSZYSTKICH punktów, z czego trzy dotyczyło przetwarzania danych. Szok! Pamiętam, jak kilka lat temu to nie było wymagane. Zresztą co to za zgoda, skoro prędzej jest to wymuszenie. Albo "dobrowolnie" pakujesz się w bagno, albo wynocha.
Dzisiaj Gwiezdne Wojny. Jakoś nie jest mi dane zobaczenie któregokolwiek odcinka;P
Muzyka na dziś:
In your bedroom you keep an iron cageBrendan Perry Medusa
Where a blackbird sings her freedom song
For you know the true value of keeping slaves
They sing the saddest of songs
Dodałem dwa filmiki. Jeden to fragment koncertu Feela i wywiad z Kupichą, drugi - kawałek koncertu, który kamerowałem.
poniedziałek, 27 września 2010
Jesienna nuda
Dwudziesty ósmy dzień.
Nudnawo.
Naliczyłem 9 młodych gibbicepsów, choć podejrzewam, że może ich być więcej.
Jak można tak nic nie robić. No dobra, porządkowałem kompa. Zresztą pogoda niczemu nie sprzyja. Ciągle leje.
Nudnawo.
Naliczyłem 9 młodych gibbicepsów, choć podejrzewam, że może ich być więcej.
Jak można tak nic nie robić. No dobra, porządkowałem kompa. Zresztą pogoda niczemu nie sprzyja. Ciągle leje.
niedziela, 26 września 2010
Praca wywiadowcza
Dwudziesty siódmy dzień.
Filmowy. Tak możne by rzec - choć nie pod względem obejrzanych dzieł. Tym razem jako członek ekipy technicznej ośrodka kultury z kamerą na ramieniu (choć nie cały czas). Poza tym załatwiało się kilka podstawowych rzeczy, jak napoje i siedzisko. Kurka, mam nadzieję, że chłopaki oddali krzesła i ławkę;D
Głównie latałem i filmowałem drugą kamerą - tym ciekawszym zajęciem, wszak ciągle jest się w ruchu i trzeba myśleć o tym, co się robi, a bardziej co za chwilę się zrobi. Było śmiesznie, nerwowo i arcyciekawie. Sponsorem wrażeń był jak zwykle Piotrek, który stawiał mi wysokiej klasy zadania. O tym za chwilę.
Pomimo różnych niedociągnięć i wkurzających technicznych Feela (którzy testowanymi światłami walili mi wprost do kamery) wszystko odbyło się w życzliwej atmosferze. Prawie, ale jednak.
Deszcz zamienił pola Grodziska w wielkie jezioro błota. O mało nie wciągnęło mi butów jak wracałem do samochodu. My, usadowieni obok akustyka, byliśmy centralnie pod namiotem, stąd burza i chłód był nam niestraszny.
Feel. Nie żywię doń wyższych uczuć, choć ostatecznie stwierdziłem, co następuje: chłopaki potrafią grać, Kupicha ma dobry głos (choć nie wybitny, nie elektryzuje jak Niemen ani nie wprowadza w trans jak Soyka), zaś efekty specjalne są na wysokim, profesjonalnym poziomie (choć nie czaiłem po jakie licho wyświetlali filmiki za sobą, które - nie wszystkie - nie miały za dużo wspólnego z tekstem); jedyne i najważniejsze, czego u nich nienawidzę, to durne teksty, typu:
Poza tym słuchanie jaj i przytulanie oczu nie należą do moich ulubionych czynności.
Manager też zrobił nam świństwo, wszak po jakie licho kamerować artystów z odległości 3 m, jak potrzebujemy dobrej jakości zbliżeń? No ale, gwiazda i jej kaprysy.
Wracając do największej dawki adrenaliny niedzielnego wieczora, to był świetny pomysł Piotrka na przeprowadzenie wywiadu z Kupichą. Pytania ułożyłem ja i ja je zadawałem. Cóż, trwało to może 3-4 minuty, a ciągnęło się się w przestrzeni jakbym miał z 10 minut przegadać. I tak dobrze, że nas przyjął po koncercie.
Wiadomo - człowiek normalny, a także normalny (zmiana w znaczeniu). Skoro świat dziczeje, a w Polsce tylko są jeszcze normalne rodziny...
Filmowy. Tak możne by rzec - choć nie pod względem obejrzanych dzieł. Tym razem jako członek ekipy technicznej ośrodka kultury z kamerą na ramieniu (choć nie cały czas). Poza tym załatwiało się kilka podstawowych rzeczy, jak napoje i siedzisko. Kurka, mam nadzieję, że chłopaki oddali krzesła i ławkę;D
Głównie latałem i filmowałem drugą kamerą - tym ciekawszym zajęciem, wszak ciągle jest się w ruchu i trzeba myśleć o tym, co się robi, a bardziej co za chwilę się zrobi. Było śmiesznie, nerwowo i arcyciekawie. Sponsorem wrażeń był jak zwykle Piotrek, który stawiał mi wysokiej klasy zadania. O tym za chwilę.
Pomimo różnych niedociągnięć i wkurzających technicznych Feela (którzy testowanymi światłami walili mi wprost do kamery) wszystko odbyło się w życzliwej atmosferze. Prawie, ale jednak.
Deszcz zamienił pola Grodziska w wielkie jezioro błota. O mało nie wciągnęło mi butów jak wracałem do samochodu. My, usadowieni obok akustyka, byliśmy centralnie pod namiotem, stąd burza i chłód był nam niestraszny.
Feel. Nie żywię doń wyższych uczuć, choć ostatecznie stwierdziłem, co następuje: chłopaki potrafią grać, Kupicha ma dobry głos (choć nie wybitny, nie elektryzuje jak Niemen ani nie wprowadza w trans jak Soyka), zaś efekty specjalne są na wysokim, profesjonalnym poziomie (choć nie czaiłem po jakie licho wyświetlali filmiki za sobą, które - nie wszystkie - nie miały za dużo wspólnego z tekstem); jedyne i najważniejsze, czego u nich nienawidzę, to durne teksty, typu:
Na rozstaju dróg,Kurka, na rozstajach prędzej spota się strzygę, wampira albo czarownicę, ale nie Boga!! Chyba że miał na myśli Baala.
Stoi dobry Bóg,
Poza tym słuchanie jaj i przytulanie oczu nie należą do moich ulubionych czynności.
Manager też zrobił nam świństwo, wszak po jakie licho kamerować artystów z odległości 3 m, jak potrzebujemy dobrej jakości zbliżeń? No ale, gwiazda i jej kaprysy.
Wracając do największej dawki adrenaliny niedzielnego wieczora, to był świetny pomysł Piotrka na przeprowadzenie wywiadu z Kupichą. Pytania ułożyłem ja i ja je zadawałem. Cóż, trwało to może 3-4 minuty, a ciągnęło się się w przestrzeni jakbym miał z 10 minut przegadać. I tak dobrze, że nas przyjął po koncercie.
Wiadomo - człowiek normalny, a także normalny (zmiana w znaczeniu). Skoro świat dziczeje, a w Polsce tylko są jeszcze normalne rodziny...
sobota, 25 września 2010
"One life - FEEL IT!"
Dwudziesty szósty dzień.
Anathema Summernight Horizon
Nadal niepodzielnie rządzi w głośnikach Anathema i ich genialny album. Dzisiaj z kolei - jak w soboty - sporo sprzątania i pomagania rodzicom.
Hah, zawstydziłem sąsiadów! Nie, i to wcale nie gołymi pośladkami, tylko ciężką pracą przed domem;) W końcu sami się wzięli za zamiatanie ulicy.
In blood red skies
Mind takes flight (the sky is falling)
Oceans rise
Worlds collide
To know the space between us
The space between us
Anathema Summernight Horizon
Nadal niepodzielnie rządzi w głośnikach Anathema i ich genialny album. Dzisiaj z kolei - jak w soboty - sporo sprzątania i pomagania rodzicom.
Hah, zawstydziłem sąsiadów! Nie, i to wcale nie gołymi pośladkami, tylko ciężką pracą przed domem;) W końcu sami się wzięli za zamiatanie ulicy.
piątek, 24 września 2010
Wstyd i hańba z taką elitą
Dwudziesty piąty dzień.
Spotkanie, nazywane przeze mnie konferencją, odbyło się popołudniem, zatem z rana miałem troszkę czasu dla się.
Jak przystało na okres wakacyjny, rozpocząłem dzień całkowicie normalnie, czyli o dziewiątej. Śniadanko, sprzątanko i muzyczka. Jako że czas szybko zleciał, wnet musiałem gnać do sklepu po mleko, wszak - para pam pam pam - robiłem sobie na obiad naleśniki! Może pierwsze dwa nie były mistrzowskie (1szy zebrał nadmiar oleju z patelni, a 2gi zwalił mi się przy podrzucaniu w jedną masę), to kolejne - palce lizać (no z drugiej strony nie było po co oblizywać, skoro nie robiłem ich na dużej ilości tłuszczu). Ledwo skończyłem ostatni, już musiałem zbierać się do pracy, więc szybko po samochód i - z jednym powrotem po komórkę - jechałem ile fabryka dała. Oj, dała ona, dała... Bardzo lubię Ople właśnie za ich przyspieszenie;D
W SOK-u odebrałem ocenę z praktyk i pożegnałem się z przebywającymi tam akuratnie pracownikami - no w sumie głównie z chłopakami - i czym prędzej leciałem w dół po schodach, żeby przejechać kilka ulic dalej, ku Domowi Rzemieślnika.
Przyda się krótkie wytłumaczenie dlaczego właśnie tam. Otóż z zaproszenia, które widziałem przez bliżej nieokreśloną chwilę jakieś 2 tygodnie temu, zapamiętałem kilka informacji: datę, godzinę, piętro, ogólny temat (po prostu coś z ekonomii o dziwnym i długim tytule) oraz coś o Domu Rzemieślnika. Jako że moja przełożona jest bardziej zakręcona ode mnie, to ona tym bardziej nie zwróciła uwagi na jakieś szczegóły. Nie zapisywałem sobie żadnych danych, bo i po co, skoro Dom Rzemieślnika nie jest duży.
Z tymi informacjami w głowie udałem się zatem w w/w miejsce. Zaszedłem za drugie piętro, rozglądam się, a tu same małe pokoiki, żadnej większej sali w zasięgu wzroku (i to nie wina braku okularów). Wchodzę grzecznie, acz zdyszany, do pierwszego lepszego biura i pytam o dzisiejszą konferencję. Panie siedzące za biurkami wymieniły się spojrzeniami wprost z wybałuszonych oczu, po czym chwyciły za telefon i przekazały mi, że to na pewno nie na tym piętrze, a może w ogóle - w starostwie! Posiadając okruchy nadziei poszedłem zatem kondygnację niżej w celu odnalezienia kogokolwiek, kto mógłby mi coś podpowiedzieć. Ostatecznie dowiedziałem się, że na tym piętrze też dzisiaj nic nie organizują. Zrezygnowany, acz z nowym pomysłem, skierowałem się do drzwi wyjściowych. Plan dalszych działań był następujący: szybko udać się do starostwa i sprawdzić drugie piętro budynku; awaryjnie biec do domu kultury i przeanalizować szczegółowo pozostawioną na biurku przełożonej informację o spotkaniu. Wyjście ewakuacyjne okazało się zbędne, wszak - szczęśliwie czy nie - trafiłem na właściwą konferencję.
Nim wszedłem do środka przeprosiłem za spóźnienie osobę stojącą przy drzwiach (bodajże był to pracownik starostwa, wszak latał z aparatem i dokumentował to tragiczne spotkanie). Następnie przysiadłem się do stołu w bezpiecznej odległości jednego krzesła od najbliższej osoby. Niestety, przygotowane przeze mnie materiały nie mogły być spokojnie użyte. Ustawienie stołów nie sprzyjało czytaniu książki czy wypełnianiu krzyżówek, gdyż z tyłu usadowili się pomocnicy wykładowcy, a także co inni spóźnialscy, którzy - biorąc ze mnie przykład - również usadawiali się w pozycjach bezpiecznych. Przy wstępnym rozeznaniu się w sytuacji doszedłem do wniosku, że chyba minąłem się z powołaniem. Nie, minąłbym, gdybym był takim pracodawcą, jakich było na sali większość.
Wspomnę wpierw o wykładowcy. Jakiś doktor z UO, chyba z ekonomii. Mówił ciekawie, nie nudził, a przynajmniej w pierwszej części. Widać było, że zależało mu na jak najszybszym zakończeniu tej farsy i stąd poskracał wystąpienia z 1,5-godzinnych na 45-minutowe. Specjalnie w dyskusje nie wchodził, w końcu po co psuć tak dobrą atmosferę, w której czuć było tęsknotę do Gierka. Mimo wszystko mówił o rzeczach, które mnie - jako studenta, a nie pracodawcę - w ogóle nie obchodziły.
Teraz przedstawię gwiazdy przedsiębiorczości powiatu strzeleckiego. Średnia wieku wynosiła pewnie około 45 lat, choć były w tym gronie osoby młode: ja, prowadzący i trzydziestoparoletni "biznesmen", który jako pierwszy rzucił mi się w oczy. Prawdopodobnie ma kompleks szkolnego prymusa, które zawsze siedzi w pierwszej ławce i tylko dlatego mu się wydaje, że jest geniuszem. Tak było tym razem, wszak jako jedyny siedział tuż obok prowadzącego. Zamszowy garniturek, notes (co rusz zapisywany) i spojrzenia rzucane co chwila w tył na innych biesiadników. Z drugiej strony siedziało dwóch mechaników, jeden wszystkowiedzący i jakiś jeden cichy - przypadkowy jak ja czy co? Naprzeciwko niego siedział jeden nieco mniej cichy, rzucający nieraz wymyślne podsumowania dyskusji. Potem dwoje pracodawców z wyższej półki - pod krawacikiem, co było ewenementem na sali - którzy opuścili padół zgryzoty po niecałej godzince. Poza tym była jeszcze jedna dama, wyglądająca na właścicielkę sklepu osiedlowego, oraz jakiś ulizany wesołek, który starał się, acz nieudolnie, rozśmieszać publiczkę jakimiś dziwnymi hasełkami. Całe szczęście, że on sam potrafił się z tego śmiać.
Nie dziwcie się, że wykładowca chciał stamtąd uciec.
Wygłoszone zostały dwa wykłady: o elastyczności pracodawcy i pracownika oraz o odpowiedzialności społecznej zakładu pracy. Po przedstawieniu podstawowych założeń pierwszego tematu (flexicurity) prowadzący zadał pytanie:
Drugi wykład, nieco ciekawszy, wszak mówiący o ochronie środowiska, organizowaniu imprez czy filantropii, zakończony został w podobny sposób. Wpierw strzelecka elita wyszła z założenia, że i tu biurokracja żyć nie daje, a ochrona środowiska to śmieszna rzecz, zaś najlepsze można było usłyszeć nt. sponsoringu. Wpierw mechanik zaczął zwierzać się z przykrej sytuacji, jak jedna dziewczyna chciała naciągnąć go na dofinansowanie leczenia kogoś z drugiego końca Polski. Potem temat podchwycił wszystkowiedzący, który opowiadać zaczął, jak to jednemu delikwentowi spod Biedronki kupił pół chleba, po czym był niemiłosiernie zażenowany faktem, iż ta osoba posiadała ukryte w torbie 4 puszki piwa. Punktem kulminacyjnym była jednak wypowiedź prymusa, który rzekł coś na wzór:
Dobra, dzień się jeszcze nie skończył, acz już by lepiej było...
Spotkanie, nazywane przeze mnie konferencją, odbyło się popołudniem, zatem z rana miałem troszkę czasu dla się.
Jak przystało na okres wakacyjny, rozpocząłem dzień całkowicie normalnie, czyli o dziewiątej. Śniadanko, sprzątanko i muzyczka. Jako że czas szybko zleciał, wnet musiałem gnać do sklepu po mleko, wszak - para pam pam pam - robiłem sobie na obiad naleśniki! Może pierwsze dwa nie były mistrzowskie (1szy zebrał nadmiar oleju z patelni, a 2gi zwalił mi się przy podrzucaniu w jedną masę), to kolejne - palce lizać (no z drugiej strony nie było po co oblizywać, skoro nie robiłem ich na dużej ilości tłuszczu). Ledwo skończyłem ostatni, już musiałem zbierać się do pracy, więc szybko po samochód i - z jednym powrotem po komórkę - jechałem ile fabryka dała. Oj, dała ona, dała... Bardzo lubię Ople właśnie za ich przyspieszenie;D
W SOK-u odebrałem ocenę z praktyk i pożegnałem się z przebywającymi tam akuratnie pracownikami - no w sumie głównie z chłopakami - i czym prędzej leciałem w dół po schodach, żeby przejechać kilka ulic dalej, ku Domowi Rzemieślnika.
Przyda się krótkie wytłumaczenie dlaczego właśnie tam. Otóż z zaproszenia, które widziałem przez bliżej nieokreśloną chwilę jakieś 2 tygodnie temu, zapamiętałem kilka informacji: datę, godzinę, piętro, ogólny temat (po prostu coś z ekonomii o dziwnym i długim tytule) oraz coś o Domu Rzemieślnika. Jako że moja przełożona jest bardziej zakręcona ode mnie, to ona tym bardziej nie zwróciła uwagi na jakieś szczegóły. Nie zapisywałem sobie żadnych danych, bo i po co, skoro Dom Rzemieślnika nie jest duży.
Z tymi informacjami w głowie udałem się zatem w w/w miejsce. Zaszedłem za drugie piętro, rozglądam się, a tu same małe pokoiki, żadnej większej sali w zasięgu wzroku (i to nie wina braku okularów). Wchodzę grzecznie, acz zdyszany, do pierwszego lepszego biura i pytam o dzisiejszą konferencję. Panie siedzące za biurkami wymieniły się spojrzeniami wprost z wybałuszonych oczu, po czym chwyciły za telefon i przekazały mi, że to na pewno nie na tym piętrze, a może w ogóle - w starostwie! Posiadając okruchy nadziei poszedłem zatem kondygnację niżej w celu odnalezienia kogokolwiek, kto mógłby mi coś podpowiedzieć. Ostatecznie dowiedziałem się, że na tym piętrze też dzisiaj nic nie organizują. Zrezygnowany, acz z nowym pomysłem, skierowałem się do drzwi wyjściowych. Plan dalszych działań był następujący: szybko udać się do starostwa i sprawdzić drugie piętro budynku; awaryjnie biec do domu kultury i przeanalizować szczegółowo pozostawioną na biurku przełożonej informację o spotkaniu. Wyjście ewakuacyjne okazało się zbędne, wszak - szczęśliwie czy nie - trafiłem na właściwą konferencję.
Nim wszedłem do środka przeprosiłem za spóźnienie osobę stojącą przy drzwiach (bodajże był to pracownik starostwa, wszak latał z aparatem i dokumentował to tragiczne spotkanie). Następnie przysiadłem się do stołu w bezpiecznej odległości jednego krzesła od najbliższej osoby. Niestety, przygotowane przeze mnie materiały nie mogły być spokojnie użyte. Ustawienie stołów nie sprzyjało czytaniu książki czy wypełnianiu krzyżówek, gdyż z tyłu usadowili się pomocnicy wykładowcy, a także co inni spóźnialscy, którzy - biorąc ze mnie przykład - również usadawiali się w pozycjach bezpiecznych. Przy wstępnym rozeznaniu się w sytuacji doszedłem do wniosku, że chyba minąłem się z powołaniem. Nie, minąłbym, gdybym był takim pracodawcą, jakich było na sali większość.
Wspomnę wpierw o wykładowcy. Jakiś doktor z UO, chyba z ekonomii. Mówił ciekawie, nie nudził, a przynajmniej w pierwszej części. Widać było, że zależało mu na jak najszybszym zakończeniu tej farsy i stąd poskracał wystąpienia z 1,5-godzinnych na 45-minutowe. Specjalnie w dyskusje nie wchodził, w końcu po co psuć tak dobrą atmosferę, w której czuć było tęsknotę do Gierka. Mimo wszystko mówił o rzeczach, które mnie - jako studenta, a nie pracodawcę - w ogóle nie obchodziły.
Teraz przedstawię gwiazdy przedsiębiorczości powiatu strzeleckiego. Średnia wieku wynosiła pewnie około 45 lat, choć były w tym gronie osoby młode: ja, prowadzący i trzydziestoparoletni "biznesmen", który jako pierwszy rzucił mi się w oczy. Prawdopodobnie ma kompleks szkolnego prymusa, które zawsze siedzi w pierwszej ławce i tylko dlatego mu się wydaje, że jest geniuszem. Tak było tym razem, wszak jako jedyny siedział tuż obok prowadzącego. Zamszowy garniturek, notes (co rusz zapisywany) i spojrzenia rzucane co chwila w tył na innych biesiadników. Z drugiej strony siedziało dwóch mechaników, jeden wszystkowiedzący i jakiś jeden cichy - przypadkowy jak ja czy co? Naprzeciwko niego siedział jeden nieco mniej cichy, rzucający nieraz wymyślne podsumowania dyskusji. Potem dwoje pracodawców z wyższej półki - pod krawacikiem, co było ewenementem na sali - którzy opuścili padół zgryzoty po niecałej godzince. Poza tym była jeszcze jedna dama, wyglądająca na właścicielkę sklepu osiedlowego, oraz jakiś ulizany wesołek, który starał się, acz nieudolnie, rozśmieszać publiczkę jakimiś dziwnymi hasełkami. Całe szczęście, że on sam potrafił się z tego śmiać.
Nie dziwcie się, że wykładowca chciał stamtąd uciec.
Wygłoszone zostały dwa wykłady: o elastyczności pracodawcy i pracownika oraz o odpowiedzialności społecznej zakładu pracy. Po przedstawieniu podstawowych założeń pierwszego tematu (flexicurity) prowadzący zadał pytanie:
Czy na Opolszczyźnie jest szansa na wprowadzenie w życie propozycji UE, jakim jest flexicurity?Po czym odezwał się jeden z mechaników, że NIE (ubrał to w słowa, że biurokracja żyć nie daje, nic nie da się zrobić z urzędasami, a w Stanach jest tak dobrze, ale nie tu!), jako następny dokańczał w głębszym tonie wszystkowiedzący (prawo sporządzone jest przez prawników, a ONI robili je tak, żeby tylko ONI mogli wiedzieć, jakie są kruczki, furtki, obejścia... ale jak dobrze za PRL było! Panie! ja to żyłem, że... itd), a na koniec swoje grosze dodał prymus, który zapewnił o słuszności wypowiadających się. Podsumowując - u nas się NIE DA.
Drugi wykład, nieco ciekawszy, wszak mówiący o ochronie środowiska, organizowaniu imprez czy filantropii, zakończony został w podobny sposób. Wpierw strzelecka elita wyszła z założenia, że i tu biurokracja żyć nie daje, a ochrona środowiska to śmieszna rzecz, zaś najlepsze można było usłyszeć nt. sponsoringu. Wpierw mechanik zaczął zwierzać się z przykrej sytuacji, jak jedna dziewczyna chciała naciągnąć go na dofinansowanie leczenia kogoś z drugiego końca Polski. Potem temat podchwycił wszystkowiedzący, który opowiadać zaczął, jak to jednemu delikwentowi spod Biedronki kupił pół chleba, po czym był niemiłosiernie zażenowany faktem, iż ta osoba posiadała ukryte w torbie 4 puszki piwa. Punktem kulminacyjnym była jednak wypowiedź prymusa, który rzekł coś na wzór:
No w sumie rzeczy, nie, wspomaganie osób w postaci kupowania im bułki niekoniecznie musi wiązać się z pijarem czy próbą zrobienia dobrego wizerunku o firmie, nie, no bo trudno by było się tym później chwalić, nie, a w ogóle to taki nieduży wydatek te 2 czy 5 złotych, nie?Całe szczęście wykładowcy bardzo się spieszyło do domu, stąd zgromadzenie szybko się rozwiązało. W tak odmóżdżającym gronie baaardzo dawno nie byłem! AAA!!!
Dobra, dzień się jeszcze nie skończył, acz już by lepiej było...
czwartek, 23 września 2010
The space between us
Dwudziesty czwarty dzień.
Dzień był niezwykle nudny. Krótko, acz na temat. Poza graniem, jazdą do opo i porządkach jesiennych na półkach nic, no nic się nie zdarzyło. Chyba musiałbym postawić jakiś krzyż na środku autostrady, byłaby heca.
Utwór na dziś: Anathema Summernight Horizon
Dzień był niezwykle nudny. Krótko, acz na temat. Poza graniem, jazdą do opo i porządkach jesiennych na półkach nic, no nic się nie zdarzyło. Chyba musiałbym postawić jakiś krzyż na środku autostrady, byłaby heca.
Utwór na dziś: Anathema Summernight Horizon
środa, 22 września 2010
Cuda na kiju
Dwudziesty trzeci dzień.
Po raz pierwszy w tym tygodniu porządnie się wyspałem. Tydzień był szalony, a to za sprawą ciągle zmieniającego się harmonogramu praktyk.
Wczoraj zacząłem stosować uspokajacza wieczornego, którego będę stosował przed snem. To Wojna futbolowa Kapuścińskiego. Jego książki są do tego idealne, wszak nie wymagają specjalnego ruszenia mózgu (tzn. nie występują głębsze analizy), a poza tym napisane są niezwykle plastycznie, zarazem pod względem opisów, zwracających uwagę na detal, jak i używanego języka - prostego, lecz wyrafinowanego, jak na wybitnego reportera przystało.
Praktyki były stricte popołudniowe. Już mogę odebrać ocenę, choć zrobię to dopiero w piątek. Najważniejszym punktem dnia było z kolei kółko filmowe - w praktyce uczyliśmy się rozpoznawania osi filmowych. Przyznano mi rolę quasi-aktorską, wszak trudno mówić o odgrywaniu sceny w momencie, gdy pozostałe dwie osoby były całkowicie nierozmowne. Speszyły się, choć ja - starszy wiekiem - w sumie to rozumiem, też miałem te 16-18 lat i podobne problemy.
Ogólnie wszystko było ok. Trzeba będzie kiedyś przełamać ten dystans dzielący mnie a resztę. Zresztą zapewne nie będę miał czasu na kółko w ciągu tyg.
W domu zaś zabawy z cudownym prądem. Zastanawiam się nad zbudowaniem kapliczki w ogrodzie i postawieniem krzyża przed skrzynką z bezpiecznikami. Fizycznie nie da się zrozumieć tej sytuacji. Prądu nie było, a po wyciągnięciu i wsadzeniu z powrotem bezpieczników nagle powrócił! Piszę o tym bez ogródek: to dowód na ingerencję Boga w moje bezpieczniki. Natchnął je swą mocą i wszystko działa!
A propos. Nigdy nie rozumiałem fizyki.
Po raz pierwszy w tym tygodniu porządnie się wyspałem. Tydzień był szalony, a to za sprawą ciągle zmieniającego się harmonogramu praktyk.
Wczoraj zacząłem stosować uspokajacza wieczornego, którego będę stosował przed snem. To Wojna futbolowa Kapuścińskiego. Jego książki są do tego idealne, wszak nie wymagają specjalnego ruszenia mózgu (tzn. nie występują głębsze analizy), a poza tym napisane są niezwykle plastycznie, zarazem pod względem opisów, zwracających uwagę na detal, jak i używanego języka - prostego, lecz wyrafinowanego, jak na wybitnego reportera przystało.
Praktyki były stricte popołudniowe. Już mogę odebrać ocenę, choć zrobię to dopiero w piątek. Najważniejszym punktem dnia było z kolei kółko filmowe - w praktyce uczyliśmy się rozpoznawania osi filmowych. Przyznano mi rolę quasi-aktorską, wszak trudno mówić o odgrywaniu sceny w momencie, gdy pozostałe dwie osoby były całkowicie nierozmowne. Speszyły się, choć ja - starszy wiekiem - w sumie to rozumiem, też miałem te 16-18 lat i podobne problemy.
Ogólnie wszystko było ok. Trzeba będzie kiedyś przełamać ten dystans dzielący mnie a resztę. Zresztą zapewne nie będę miał czasu na kółko w ciągu tyg.
W domu zaś zabawy z cudownym prądem. Zastanawiam się nad zbudowaniem kapliczki w ogrodzie i postawieniem krzyża przed skrzynką z bezpiecznikami. Fizycznie nie da się zrozumieć tej sytuacji. Prądu nie było, a po wyciągnięciu i wsadzeniu z powrotem bezpieczników nagle powrócił! Piszę o tym bez ogródek: to dowód na ingerencję Boga w moje bezpieczniki. Natchnął je swą mocą i wszystko działa!
A propos. Nigdy nie rozumiałem fizyki.
wtorek, 21 września 2010
Filmowy wtorek
Dwudziesty drugi dzień.
Wolne! To najważniejsze i od tego zaczynam ;D Skoro nie byłem zmuszony do opuszczania mej wiochy, postanowiłem zabrać się za pracę licencjacką. W planach wszystko ładnie brzmi, prawdaż? Prawdaż. Choć te kilka zdań, na które wpadłem, to i tak spory sukces, wszak wziąłem się po prostu za to!
Dodałem w blogu kilka linków do dokumentów, które można za free zobaczyć. Całkiem przypadkiem wpadłem na bazę filmów na stronce TVP, gdyż akuratnie szukałem informacji o innych dziełach Jacka Bławuta. Stąd też jako pierwszy (i na razie jedyny) zobaczyłem Born dead. Polecam wszystkim! Dokument opowiadający moją ulubioną rzecz - kontaktu i opieki nad osobami niepełnosprawnymi. Swojskie kino jak dla mnie. Krótko: film opowiada historię 23-letniego więźnia, który decyduje się na podjęcie pracy społecznej w domu opieki nad dziećmi głęboko upośledzonymi. Goła prawda zawsze szokuje, co udaje się ukazać Bławutowi. Wspaniałe.
W międzyczasie (net baaardzo długo ładował ten 53 minutowy dokument) zobaczyłem do końca Wygnanie Andrieja Zwiagincewa. Pierwszą godzinkę widziałem w poniedziałek, resztę we wtorek - jakoś tak się porobiło. Film z 2007 roku, zatem całkiem młode dzieło. I to jakie! Nie spotkałem się jeszcze z filmem, który w taki sposób łączyłby poetyckość scen, niezwykle plastyczne ujęcia i nowatorski, ostry montaż.
Poetyckość scen - mam na myśli ograniczenie dialogów do wymaganego minimum, dzięki czemu rozmowy są istotne; lakoniczne, choć ujmujące wyłącznie sedno sprawy.
Niezwykle plastyczne ujęcia - zdjęcia są cudne, mistrzowskie; miejsce akcji wykorzystane jest w pełni, operatorzy wykonali po prostu świetną robotę.
Nowatorski, ostry montaż - fakt, że większość cięć jest właśnie ostra, wychodzi poza dotychczasowe normy w kluczowym momencie filmu. Początkowo wydawało mi się, że to ukazanie wyobrażenia innego zakończenia historii, a naprawdę - nigdzie nie zaznaczono zmiany chronologii wydarzeń.
Teatr w filmie, wręcz w ten sposób chciałoby się opisać to dzieło.
Wieczór z kolei to poznanie niezwykłości awangardy Jean-Luca Godarda i filmu jednego aktora, mianowicie Pogardy z 1963 roku. Film zarówno czasowo, jak i w kreowanym świecie oraz w oprawie muzycznej przywołuje Matnię Polańskiego. Mimo wszystko jest to dzieło wyższej klasy głównie za sprawą odtwórczyni jednej z głównych ról - Brigitte Bardot. Po tej lekturze już nigdy nie śmiem wątpić istotność tej francuskiej aktorki w panteonie sexbomb filmowych ;]
Co do aktorów, ciekawostką jest występ Fritza Langa we własnej osobie. Pomysłowy sposób na oddanie hołdu jednemu z największych reżyserów światowych: osadzenie w roli sławnego reżysera - Langa, a jego pomocnika - Godarda.
Zgodnie z tytułem film ukazuje różne strony pogardy na wzajemnej linii mężczyzna-kobieta (w tym: szef-podwładna oraz żona-mąż), które w ciekawy sposób odnoszone są do Odysei Homera. Bardzo ciekawe i - co niebywałe w serii Kina Mistrzów - krótkie dzieło, wszak trwa ledwo 1,5 godziny.
Wolne! To najważniejsze i od tego zaczynam ;D Skoro nie byłem zmuszony do opuszczania mej wiochy, postanowiłem zabrać się za pracę licencjacką. W planach wszystko ładnie brzmi, prawdaż? Prawdaż. Choć te kilka zdań, na które wpadłem, to i tak spory sukces, wszak wziąłem się po prostu za to!
Dodałem w blogu kilka linków do dokumentów, które można za free zobaczyć. Całkiem przypadkiem wpadłem na bazę filmów na stronce TVP, gdyż akuratnie szukałem informacji o innych dziełach Jacka Bławuta. Stąd też jako pierwszy (i na razie jedyny) zobaczyłem Born dead. Polecam wszystkim! Dokument opowiadający moją ulubioną rzecz - kontaktu i opieki nad osobami niepełnosprawnymi. Swojskie kino jak dla mnie. Krótko: film opowiada historię 23-letniego więźnia, który decyduje się na podjęcie pracy społecznej w domu opieki nad dziećmi głęboko upośledzonymi. Goła prawda zawsze szokuje, co udaje się ukazać Bławutowi. Wspaniałe.
W międzyczasie (net baaardzo długo ładował ten 53 minutowy dokument) zobaczyłem do końca Wygnanie Andrieja Zwiagincewa. Pierwszą godzinkę widziałem w poniedziałek, resztę we wtorek - jakoś tak się porobiło. Film z 2007 roku, zatem całkiem młode dzieło. I to jakie! Nie spotkałem się jeszcze z filmem, który w taki sposób łączyłby poetyckość scen, niezwykle plastyczne ujęcia i nowatorski, ostry montaż.
Poetyckość scen - mam na myśli ograniczenie dialogów do wymaganego minimum, dzięki czemu rozmowy są istotne; lakoniczne, choć ujmujące wyłącznie sedno sprawy.
Niezwykle plastyczne ujęcia - zdjęcia są cudne, mistrzowskie; miejsce akcji wykorzystane jest w pełni, operatorzy wykonali po prostu świetną robotę.
Nowatorski, ostry montaż - fakt, że większość cięć jest właśnie ostra, wychodzi poza dotychczasowe normy w kluczowym momencie filmu. Początkowo wydawało mi się, że to ukazanie wyobrażenia innego zakończenia historii, a naprawdę - nigdzie nie zaznaczono zmiany chronologii wydarzeń.
Teatr w filmie, wręcz w ten sposób chciałoby się opisać to dzieło.
Wieczór z kolei to poznanie niezwykłości awangardy Jean-Luca Godarda i filmu jednego aktora, mianowicie Pogardy z 1963 roku. Film zarówno czasowo, jak i w kreowanym świecie oraz w oprawie muzycznej przywołuje Matnię Polańskiego. Mimo wszystko jest to dzieło wyższej klasy głównie za sprawą odtwórczyni jednej z głównych ról - Brigitte Bardot. Po tej lekturze już nigdy nie śmiem wątpić istotność tej francuskiej aktorki w panteonie sexbomb filmowych ;]
Co do aktorów, ciekawostką jest występ Fritza Langa we własnej osobie. Pomysłowy sposób na oddanie hołdu jednemu z największych reżyserów światowych: osadzenie w roli sławnego reżysera - Langa, a jego pomocnika - Godarda.
Zgodnie z tytułem film ukazuje różne strony pogardy na wzajemnej linii mężczyzna-kobieta (w tym: szef-podwładna oraz żona-mąż), które w ciekawy sposób odnoszone są do Odysei Homera. Bardzo ciekawe i - co niebywałe w serii Kina Mistrzów - krótkie dzieło, wszak trwa ledwo 1,5 godziny.
poniedziałek, 20 września 2010
Zagadka: "człowiek, który nigdy nie miał ojca, i jego 'ojciec', który jest nim samym"
Dwudziesty pierwszy dzień.
godz. 11:30
Zastanawiam się, co mnie tak naprawdę obudziło - Kamil witający mnie z rana, światło przebijające się przez zasłony czy - ot, moje niezwykłe - gardło. Chyba wszystko naraz.
Poniedziałki zawsze są lajtowe w pracy. Biorę klucz, włączam kompa i przeglądam neta. O dziwo spotkałem się z jedną pracunią, mianowicie wpisywanie danych do 2 tabelek w Excelu. Dzień mija bardzo spokojnie przy bluesie płynącym z głośników (mogę sobie na to pozwolić, wszak nie ma przełożonej w biurze).
Ostatni tydzień praktyk, a już słyszę głosy, które by chciały mnie tu dłużej. Muszę Cię poinformować, że zgodnie z decyzją pracowników przedłużamy Ci praktyki. Zawsze mówiłam, że ludzie przystojni mają łatwiej w życiu (...) Dobrze jest z rana popatrzeć na coś fajnego te ostatnie to słowa pani Danusi ;D Naprawdę, ja tu mam tak dobrze, że hej!
Za chwilę pójdę do Piotrka przeglądać moje wypociny z soboty. Jestem tego strasznie ciekaw, choć z drugiej strony mam takiego zaskórnego straszaka, który podpowiada mi, że recenzja może nie być optymistyczna. E tam, ważne, że ręka wyćwiczona! ;D
godz. 19:50
Film okazał się ... beznadziejny, choć w niektórych momentach się dobrze spisałem. Następnym razem już będę wiedział co robić;)
Czytam właśnie Dawkinsa. Jego książka Bóg urojony jest świetnie napisana, wszak przyjemnie się ją czyta, a tezy autora są w mądry, przemyślany i często satyryczny sposób ukazane. Dzięki humorowi Dawkinsa książkę wciąż chce się czytać - w odróżnieniu od większości naukowych pozycji. Dla przykładu podaję dwa opisy z życia Chrystusa:
godz. 11:30
Zastanawiam się, co mnie tak naprawdę obudziło - Kamil witający mnie z rana, światło przebijające się przez zasłony czy - ot, moje niezwykłe - gardło. Chyba wszystko naraz.
Poniedziałki zawsze są lajtowe w pracy. Biorę klucz, włączam kompa i przeglądam neta. O dziwo spotkałem się z jedną pracunią, mianowicie wpisywanie danych do 2 tabelek w Excelu. Dzień mija bardzo spokojnie przy bluesie płynącym z głośników (mogę sobie na to pozwolić, wszak nie ma przełożonej w biurze).
Ostatni tydzień praktyk, a już słyszę głosy, które by chciały mnie tu dłużej. Muszę Cię poinformować, że zgodnie z decyzją pracowników przedłużamy Ci praktyki. Zawsze mówiłam, że ludzie przystojni mają łatwiej w życiu (...) Dobrze jest z rana popatrzeć na coś fajnego te ostatnie to słowa pani Danusi ;D Naprawdę, ja tu mam tak dobrze, że hej!
Za chwilę pójdę do Piotrka przeglądać moje wypociny z soboty. Jestem tego strasznie ciekaw, choć z drugiej strony mam takiego zaskórnego straszaka, który podpowiada mi, że recenzja może nie być optymistyczna. E tam, ważne, że ręka wyćwiczona! ;D
godz. 19:50
Film okazał się ... beznadziejny, choć w niektórych momentach się dobrze spisałem. Następnym razem już będę wiedział co robić;)
Czytam właśnie Dawkinsa. Jego książka Bóg urojony jest świetnie napisana, wszak przyjemnie się ją czyta, a tezy autora są w mądry, przemyślany i często satyryczny sposób ukazane. Dzięki humorowi Dawkinsa książkę wciąż chce się czytać - w odróżnieniu od większości naukowych pozycji. Dla przykładu podaję dwa opisy z życia Chrystusa:
Matka-dziewica człowieka, który nie został spłodzony, nigdy nie umarła, tylko fizycznie została „wzięta" do nieba.
Chleb i wino, jeśli pobłogosławi je kapłan (który koniecznie musi mieć jądra), „stają się" ciałemRichard Dawkins, Bóg urojony, wyd. CiS, Wawa 2007, s. 104.
i krwią owego mężczyzny, który nigdy nie miał ojca.
niedziela, 19 września 2010
Górska podróż z trzymanką
Dwudziesty dzień.
Niedzielę - jak etymologicznie można zrozumieć - należałoby spędzić wywalonym brzuchem do góry. Pomijając fakt mojej niewiary i niechęci do uczestniczenia w spędzie baranków bożych, dzień ten nad wyraz spędziłem aktywnie, acz świecko. Mianowicie rodzice wystosowali mi propozycję nie do odrzucenia: mam skończyć przesiadywanie w domu i (nie, tym razem nie do kościoła)wyruszyć z nimi w wyprawę w góry. Wszystko fajnie, gdyby od początku umieliby mi powiedzieć, gdzie tak w ogóle chcą jechać.
Zatem już po 10 byliśmy w drodze do Ustronia. Wszystko poszło jak po maśle - nawet nie zgubiliśmy na węźle autostradowym w Sośnicy - a tu nagle tata wyjeżdża No to co, jedziemy do Cieszyna, tak? Z jednej strony zbity z tropu, choć mimo wszystko zadowolony, że zobaczę nowe miasto, trafiliśmy do w/w miejsce.
Cieszyn jest wspaniały - zarówno do życia i studiowania (poza okresem roztopów). Rynek jest okazały, wszystkie kamieniczki wraz z ratuszem są świetnie zachowane. Z kolei gdy czytałem afisz jednego ze spektakli miejscowego Teatru im. A. Mickiewicza, wpadłem w osłupienie. Liszowska, Bończak, Machalica - znane nazwiska, co? Oni występują w Cieszynie. Nóż się otwiera w kieszeni na myśl, że mieszka tam tylko jakieś 35 tys. ludzi...
Kolejnym miejscem, na które koniecznie chcieliśmy się udać, było wzgórze zamkowe. Z ogromnego, idealnie osadzonego na wzgórzu, które z jednej strony okala Olza, zamku Piastów Śląskich została tylko rotunda i jedna wieża. Żal, pierwsze co ogarnia człowieka. Ale gdzie tam! Całe wzgórze przemieniono w piękny park. Niewielki, ale jaki malowniczy! Pozostałości wraz z murami i bodajże studniami zachowano w świetnym stanie. Widok z prawie trzydziestometrowej wieży jest równie wspaniały - wszak wieża usadowiona jest na najwyższym wzniesieniu znajdującym się nad rzeką, a więc zarazem przy samej granicy polsko-czeskiej. Do tego w oddali majaczyły się niewyraźnie szczyty górskie okalające Cieszyn, choć pewnie ostrość była wynikiem braku okularów ;D Tak w ogóle - rotunda św. Mikołaja w Cieszynie widnieje na banknocie dwudziestozłotowym - wiedzieliście? Ciocia Wikipedia wie ;)
Akurat trafiliśmy na festiwal historyczno-folklorystyczny. Mnóstwo ludzi było poprzebieranych - część w stroje średniowieczne (ci osaczyli wieżę piastowską), inni w tradycyjne, cieszyńskie stroje ludowe (tych spotkać można było na scenie i wokół niej za straganami) oraz ubiór z bodajże dwudziestolecia międzywojennego, w które weszła spora grupka młodych Czechów (większość to jakieś metale czy hardcore'owcy).
Następnie szukaliśmy legendarnej studni trzech założycieli miasta Cieszyn, jednak szczęście nam nie dopisało. Stąd też, zgodnie z instynktem, rozpoczęliśmy poszukiwania dobrej jadłodajni. W znaczeniu restauracji, do czegoś pokroju Conieco czy McD byśmy nawet nie zajrzeli. Po początkowo bezowocnych wojażach w zapadniętych dziurach spod murów miejskich, zdecydowaliśmy się sforsować schody. Ot, dwie kondygnacje - brata się przymusi do wysiłku, a wózek jakoś się wciągnie. Z tym tylko, że schody okazały się zakręcać i stały się nagle dwa razy dłuższe, jednak będąc w połowie drogi przecież się nie zawrócimy! Brnąc dalej do przodu trafiliśmy na orientacyjne miejsce, koło którego przechodziliśmy zaraz po przyjeździe do miasta... Tak, przynajmniej rynek był już blisko.
Po spożyciu tego i owego udaliśmy się do samochodu (wpierw jeszcze próbowaliśmy wejść do muzeum, jednak - na szczęście dla nas - było już zamknięte) i ruszyliśmy do Ustronia. Kierując się drogowskazami jechaliśmy drogami bodaj powiatowymi i gminnymi, dzięki czemu mieliśmy możliwość podziwiania górskiego krajobrazu. Im bliżej byliśmy celu, który dopiero co rodzice mi wyjawili (a była to Wielka Czantoria), tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że przy moim przygotowaniu na spokojną wędrówkę lasem u podnóży jakiejś góry się nie zanosi. Gdybym tylko pomyślał o wyciągu, to bym zabrał ze sobą szalik. W ten cudowny sposób dzisiaj (tj. w poniedziałek) gardło co chwila daje mi sygnały potwierdzające swoje istnienie. Jazda była znośna, ale tylko w jedną stronę, wszak z powrotem spadaliśmy pod wiatr. Na szczycie zaś udaliśmy się bliżej nieokreślonej długości spacer. Jedyna możliwa ścieżka to rzecz jasna ta kamienista prowadząca w górę, co przy dobrej znajomości mobilności mojego brata musiało trwać stosunkowo krótko. Stąd też po przejściu jakichś dwustu metrów zaczęliśmy zawracać.
Warto przy tym wylać swe żale, a bardziej wku*wienie na miejscowych, którzy nie pojmują dlaczego osobom niepełnosprawnym powinni oferować darmowe czy wręcz symboliczne opłaty. Wjazd na górę? Wszystko ok, jednak bez wózka mój brat zdolny jest jedynie na krótki spacer, tym bardziej, że kamienista droga jest jedną z najgorszych dla niego. Poza tym jakoś nie zauważyłem, żeby można było na wyciąg zabrać wózek, nawet taki zwykły inwalidzki. Paranoja, której ludzie nie mający styczności z niepełnosprawnymi prawdopodobnie nie zrozumieją w pełni. Lepiej się odwrócić lub odejść gdzieś dalej jak ta kobieta pobierająca opłaty za skorzystanie z toalety, z której ostatecznie brat ze strachu i z zimna wyszedł prawie z płaczem.
Trudno spojrzeć prawdzie prosto w oczy i się uśmiechnąć.
Wracając do podróży, po zejściu z wyciągu udaliśmy się do auta i wyjechaliśmy w drogę powrotną. Nie obyło się bez problemów, wszak w tej części Śląska nie ma czegoś takiego jak oznakowanie dróg prowadzących na zachód (?!), wszak jedyne przez nas mijane prowadziły kierowców na Tychy, Pszczynę i Kraków. Dopiero w samych Katowicach się udało wjechać na autostradę, jednak też żeśmy kluczyli i 10 razy skręcali nim trafiliśmy na właściwą trasę. Mimo wszystko bezpiecznie i cało zajechaliśmy do domu - w idealnym wprost momencie - wszak zdążyłem przypadkowo na Hanę Serbianę (nie, nie Montanę ;D ).
Niedzielę - jak etymologicznie można zrozumieć - należałoby spędzić wywalonym brzuchem do góry. Pomijając fakt mojej niewiary i niechęci do uczestniczenia w spędzie baranków bożych, dzień ten nad wyraz spędziłem aktywnie, acz świecko. Mianowicie rodzice wystosowali mi propozycję nie do odrzucenia: mam skończyć przesiadywanie w domu i (nie, tym razem nie do kościoła)wyruszyć z nimi w wyprawę w góry. Wszystko fajnie, gdyby od początku umieliby mi powiedzieć, gdzie tak w ogóle chcą jechać.
Zatem już po 10 byliśmy w drodze do Ustronia. Wszystko poszło jak po maśle - nawet nie zgubiliśmy na węźle autostradowym w Sośnicy - a tu nagle tata wyjeżdża No to co, jedziemy do Cieszyna, tak? Z jednej strony zbity z tropu, choć mimo wszystko zadowolony, że zobaczę nowe miasto, trafiliśmy do w/w miejsce.
Cieszyn jest wspaniały - zarówno do życia i studiowania (poza okresem roztopów). Rynek jest okazały, wszystkie kamieniczki wraz z ratuszem są świetnie zachowane. Z kolei gdy czytałem afisz jednego ze spektakli miejscowego Teatru im. A. Mickiewicza, wpadłem w osłupienie. Liszowska, Bończak, Machalica - znane nazwiska, co? Oni występują w Cieszynie. Nóż się otwiera w kieszeni na myśl, że mieszka tam tylko jakieś 35 tys. ludzi...
Kolejnym miejscem, na które koniecznie chcieliśmy się udać, było wzgórze zamkowe. Z ogromnego, idealnie osadzonego na wzgórzu, które z jednej strony okala Olza, zamku Piastów Śląskich została tylko rotunda i jedna wieża. Żal, pierwsze co ogarnia człowieka. Ale gdzie tam! Całe wzgórze przemieniono w piękny park. Niewielki, ale jaki malowniczy! Pozostałości wraz z murami i bodajże studniami zachowano w świetnym stanie. Widok z prawie trzydziestometrowej wieży jest równie wspaniały - wszak wieża usadowiona jest na najwyższym wzniesieniu znajdującym się nad rzeką, a więc zarazem przy samej granicy polsko-czeskiej. Do tego w oddali majaczyły się niewyraźnie szczyty górskie okalające Cieszyn, choć pewnie ostrość była wynikiem braku okularów ;D Tak w ogóle - rotunda św. Mikołaja w Cieszynie widnieje na banknocie dwudziestozłotowym - wiedzieliście? Ciocia Wikipedia wie ;)
Akurat trafiliśmy na festiwal historyczno-folklorystyczny. Mnóstwo ludzi było poprzebieranych - część w stroje średniowieczne (ci osaczyli wieżę piastowską), inni w tradycyjne, cieszyńskie stroje ludowe (tych spotkać można było na scenie i wokół niej za straganami) oraz ubiór z bodajże dwudziestolecia międzywojennego, w które weszła spora grupka młodych Czechów (większość to jakieś metale czy hardcore'owcy).
Następnie szukaliśmy legendarnej studni trzech założycieli miasta Cieszyn, jednak szczęście nam nie dopisało. Stąd też, zgodnie z instynktem, rozpoczęliśmy poszukiwania dobrej jadłodajni. W znaczeniu restauracji, do czegoś pokroju Conieco czy McD byśmy nawet nie zajrzeli. Po początkowo bezowocnych wojażach w zapadniętych dziurach spod murów miejskich, zdecydowaliśmy się sforsować schody. Ot, dwie kondygnacje - brata się przymusi do wysiłku, a wózek jakoś się wciągnie. Z tym tylko, że schody okazały się zakręcać i stały się nagle dwa razy dłuższe, jednak będąc w połowie drogi przecież się nie zawrócimy! Brnąc dalej do przodu trafiliśmy na orientacyjne miejsce, koło którego przechodziliśmy zaraz po przyjeździe do miasta... Tak, przynajmniej rynek był już blisko.
Po spożyciu tego i owego udaliśmy się do samochodu (wpierw jeszcze próbowaliśmy wejść do muzeum, jednak - na szczęście dla nas - było już zamknięte) i ruszyliśmy do Ustronia. Kierując się drogowskazami jechaliśmy drogami bodaj powiatowymi i gminnymi, dzięki czemu mieliśmy możliwość podziwiania górskiego krajobrazu. Im bliżej byliśmy celu, który dopiero co rodzice mi wyjawili (a była to Wielka Czantoria), tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że przy moim przygotowaniu na spokojną wędrówkę lasem u podnóży jakiejś góry się nie zanosi. Gdybym tylko pomyślał o wyciągu, to bym zabrał ze sobą szalik. W ten cudowny sposób dzisiaj (tj. w poniedziałek) gardło co chwila daje mi sygnały potwierdzające swoje istnienie. Jazda była znośna, ale tylko w jedną stronę, wszak z powrotem spadaliśmy pod wiatr. Na szczycie zaś udaliśmy się bliżej nieokreślonej długości spacer. Jedyna możliwa ścieżka to rzecz jasna ta kamienista prowadząca w górę, co przy dobrej znajomości mobilności mojego brata musiało trwać stosunkowo krótko. Stąd też po przejściu jakichś dwustu metrów zaczęliśmy zawracać.
Warto przy tym wylać swe żale, a bardziej wku*wienie na miejscowych, którzy nie pojmują dlaczego osobom niepełnosprawnym powinni oferować darmowe czy wręcz symboliczne opłaty. Wjazd na górę? Wszystko ok, jednak bez wózka mój brat zdolny jest jedynie na krótki spacer, tym bardziej, że kamienista droga jest jedną z najgorszych dla niego. Poza tym jakoś nie zauważyłem, żeby można było na wyciąg zabrać wózek, nawet taki zwykły inwalidzki. Paranoja, której ludzie nie mający styczności z niepełnosprawnymi prawdopodobnie nie zrozumieją w pełni. Lepiej się odwrócić lub odejść gdzieś dalej jak ta kobieta pobierająca opłaty za skorzystanie z toalety, z której ostatecznie brat ze strachu i z zimna wyszedł prawie z płaczem.
Trudno spojrzeć prawdzie prosto w oczy i się uśmiechnąć.
Wracając do podróży, po zejściu z wyciągu udaliśmy się do auta i wyjechaliśmy w drogę powrotną. Nie obyło się bez problemów, wszak w tej części Śląska nie ma czegoś takiego jak oznakowanie dróg prowadzących na zachód (?!), wszak jedyne przez nas mijane prowadziły kierowców na Tychy, Pszczynę i Kraków. Dopiero w samych Katowicach się udało wjechać na autostradę, jednak też żeśmy kluczyli i 10 razy skręcali nim trafiliśmy na właściwą trasę. Mimo wszystko bezpiecznie i cało zajechaliśmy do domu - w idealnym wprost momencie - wszak zdążyłem przypadkowo na Hanę Serbianę (nie, nie Montanę ;D ).
sobota, 18 września 2010
"Mikrofon czasem piszczy, jakby co walnij go, a przestanie"
Dziewiętnasty dzień.
Sobota, jak to tradycja nakazuje, powinna być pracowita. Stąd też posprzątałem pokój, pomagałem sprzątać resztę domu, a także kosiłem trawę (na czwartym biegu! jazda jak na rollercoasterze;]). Popołudnie zaś nie było słodkim lenistwem, wszak praca mnie wezwała. Początkowo obawiałem się nudnego - w perspektywie praktyk - dnia, choć sam koncert zespołów Zły Pies Dingo oraz Hajva był bardzo udany, to Piotrek przygotował mi nie lada wyzwanie, które było naprawdę emocjonujące i ciekawe. Otóż - poproszę werbel - po raz pierwszy filmowałem imprezę i w dodatku na scenie, c oznaczało, że starałem się uchwycić każdego z osobna czy parami z obu stron. Niestety zespoły mnie na tyle fatalnie załatwiły, że z drugiej strony (tj. z lewej jak się na scenę patrzy) przejście za kurtyną było zastawione piecami, zaś kotarę od sceny kończyło krzesło... Mimo wszystko mogłem podejść na tyle, aby basistę i gitarzystę zaproszonego zespołu z Gliwic Hajva nakręcić z wyraźnie ujętą twarzą.
Ale mnie teraz ramię napiernicza;D
Co ważne - wg wstępnej opinii Piotrka - mam statyczną rękę. Wyćwiczoną ]:->
Jeden z najlepszych dni na praktykach.
Muzyka na dziś: ostatnia płyta Marillion, a w szczególności utwory Hard as love i If my heart were a ball
Sobota, jak to tradycja nakazuje, powinna być pracowita. Stąd też posprzątałem pokój, pomagałem sprzątać resztę domu, a także kosiłem trawę (na czwartym biegu! jazda jak na rollercoasterze;]). Popołudnie zaś nie było słodkim lenistwem, wszak praca mnie wezwała. Początkowo obawiałem się nudnego - w perspektywie praktyk - dnia, choć sam koncert zespołów Zły Pies Dingo oraz Hajva był bardzo udany, to Piotrek przygotował mi nie lada wyzwanie, które było naprawdę emocjonujące i ciekawe. Otóż - poproszę werbel - po raz pierwszy filmowałem imprezę i w dodatku na scenie, c oznaczało, że starałem się uchwycić każdego z osobna czy parami z obu stron. Niestety zespoły mnie na tyle fatalnie załatwiły, że z drugiej strony (tj. z lewej jak się na scenę patrzy) przejście za kurtyną było zastawione piecami, zaś kotarę od sceny kończyło krzesło... Mimo wszystko mogłem podejść na tyle, aby basistę i gitarzystę zaproszonego zespołu z Gliwic Hajva nakręcić z wyraźnie ujętą twarzą.
Ale mnie teraz ramię napiernicza;D
Co ważne - wg wstępnej opinii Piotrka - mam statyczną rękę. Wyćwiczoną ]:->
Jeden z najlepszych dni na praktykach.
Muzyka na dziś: ostatnia płyta Marillion, a w szczególności utwory Hard as love i If my heart were a ball
We are alone in the world
We must do what we feel we should
We are told what is right
Need hurts within us
We can see sense
We can feel what feels right
And so often
All these things are not at all the same
They're not at all the same
piątek, 17 września 2010
Glonojady i surówki są fajne
Osiemnasty dzień.
Praktyki płyną powolutku, acz niezwykle spokojnie.
Podsumowując wczorajszy dzień, czasem parszywe stworzenie ze mnie. Łatwo daję się ponosić nerwom i staję się wówczas niemiły, robię rzeczy wkurzające i bynajmniej nie robię nic prospołecznego. Czasem tak bywa niestety, oby rzadko.
Zainwestowałem dziś w środki wyższej wagi, których - profilaktycznie - wolałem nigdy nie kupować, wszak ich nadużycie prowadzi często do opłakanych efektów. Tym razem planuję stosować je bezpiecznie i zgodnie z zastosowaniem. Mam nadzieję na głęboki sen.
Coraz bardziej ciekawi mnie koło filmowe w Strzelcach - jest znacznie bardziej efektywne niż naukowe na uniwerku, wszak w tym bardziej chodzi o użycie sprzętu, praktyka stoi ponad teorią (choć też jest wymagana). Jeżeli dałoby się z Piotrkiem ugadać na weekendy i nie wszystkie oczywiście, to byłoby całkiem ciekawie;) Muszę jedynie zbadać środowisko ośrodków, że tak zażartuję, stołecznych.
Zresztą nadal nie wiem, jak będzie wyglądał harmonogram na październik. Zapewne chciałbym jak najwięcej wyłapać, a wyjdzie jak wyjdzie - byle wszystko zaliczyć w terminie.
Dzisiaj oddawanie krwi, jednak nie mogę się poddać krwiopijcom - coś słabiej się dziś czuję, ponadto stosuję leki... Właśnie! Zaraz muszę się z lekarzem skonsultować! ;)
Tja, już się skonsultowałem. Co innego miał mi powiedzieć, jak nie odczekać dwóch tygodni? Pewnie odczekam trochę mniej i już, to nie są antybiotyki ani inwazyjne leki... Choć może tak dla pewności... Nie bardzo gadatliwy ten lekarz, odpowiedzieć obcym tak lub nie potrafi, bez szczegółów czy dobrego słowa. Jednak każdy powinien być inny, wszak dzięki temu znajomość z ludźmi jest tak ciekawa, inaczej nasza cywilizacja dawno stałaby się żywcem wyciągnięta z Orwellowskiego 1984.
Za jakąś chwilę powinien pojawić się Rafał i przeprowadzić kurs instruktażowy obsługi kasy w kafejce internetowej. już czas!
Muzyka na dziś - zapoznanie się z Catamenią!
Czas na wieści wieczorne:
Po licznych próbach połączenia wreszcie mogę coś dodać.
Wszystko byłoby dobrze, gdybym częściej mógł gotować - nie zapominałbym o podstawowych rzeczach, choć surówka z marchewki i pomarańczy udała się, zapewne dlatego, że jest genialnie prosta.
Co do władców głębin akwariowego społeczeństwa, te stworzenia są naprawdę śliczne i słodkie (przenośnie, nie całowałem ich). W szczególności ich małe i średnie;) Zaś samicy - jak ująłem to ostatnio w opisie na gg - dobrze z oczu patrzy, a to znak, że jest spełnioną matką.
Ukończyłem lekturę Wybrzeża Moskitów Petera Weira, naprawdę dobre i pouczające kino. Wątki religii, komun społecznych i - nazwijmy to oględnie - totalitaryzmu społecznego czy rodzinnego przewijają się od początku do końca. Pod to można podczepić uzależnienie żony od okrutnego męża, fatalny w skutkach bunt i fanatyzm, a także jak łatwo jest ogłupić ludzi bez telewizora, krzyża i Chrystusa. Wszak pan Fox uciekając przed cywilizacją tworzy jej kopię, popełnia zatem te same błędy, co oskarżani przezeń obywatele USA z tym wyjątkiem, że to on staje się tyranem, a nie księża, bandyci czy korporacje.
Praktyki płyną powolutku, acz niezwykle spokojnie.
Podsumowując wczorajszy dzień, czasem parszywe stworzenie ze mnie. Łatwo daję się ponosić nerwom i staję się wówczas niemiły, robię rzeczy wkurzające i bynajmniej nie robię nic prospołecznego. Czasem tak bywa niestety, oby rzadko.
Zainwestowałem dziś w środki wyższej wagi, których - profilaktycznie - wolałem nigdy nie kupować, wszak ich nadużycie prowadzi często do opłakanych efektów. Tym razem planuję stosować je bezpiecznie i zgodnie z zastosowaniem. Mam nadzieję na głęboki sen.
Coraz bardziej ciekawi mnie koło filmowe w Strzelcach - jest znacznie bardziej efektywne niż naukowe na uniwerku, wszak w tym bardziej chodzi o użycie sprzętu, praktyka stoi ponad teorią (choć też jest wymagana). Jeżeli dałoby się z Piotrkiem ugadać na weekendy i nie wszystkie oczywiście, to byłoby całkiem ciekawie;) Muszę jedynie zbadać środowisko ośrodków, że tak zażartuję, stołecznych.
Zresztą nadal nie wiem, jak będzie wyglądał harmonogram na październik. Zapewne chciałbym jak najwięcej wyłapać, a wyjdzie jak wyjdzie - byle wszystko zaliczyć w terminie.
Dzisiaj oddawanie krwi, jednak nie mogę się poddać krwiopijcom - coś słabiej się dziś czuję, ponadto stosuję leki... Właśnie! Zaraz muszę się z lekarzem skonsultować! ;)
Tja, już się skonsultowałem. Co innego miał mi powiedzieć, jak nie odczekać dwóch tygodni? Pewnie odczekam trochę mniej i już, to nie są antybiotyki ani inwazyjne leki... Choć może tak dla pewności... Nie bardzo gadatliwy ten lekarz, odpowiedzieć obcym tak lub nie potrafi, bez szczegółów czy dobrego słowa. Jednak każdy powinien być inny, wszak dzięki temu znajomość z ludźmi jest tak ciekawa, inaczej nasza cywilizacja dawno stałaby się żywcem wyciągnięta z Orwellowskiego 1984.
Za jakąś chwilę powinien pojawić się Rafał i przeprowadzić kurs instruktażowy obsługi kasy w kafejce internetowej. już czas!
Muzyka na dziś - zapoznanie się z Catamenią!
Czas na wieści wieczorne:
Po licznych próbach połączenia wreszcie mogę coś dodać.
Wszystko byłoby dobrze, gdybym częściej mógł gotować - nie zapominałbym o podstawowych rzeczach, choć surówka z marchewki i pomarańczy udała się, zapewne dlatego, że jest genialnie prosta.
Co do władców głębin akwariowego społeczeństwa, te stworzenia są naprawdę śliczne i słodkie (przenośnie, nie całowałem ich). W szczególności ich małe i średnie;) Zaś samicy - jak ująłem to ostatnio w opisie na gg - dobrze z oczu patrzy, a to znak, że jest spełnioną matką.
Ukończyłem lekturę Wybrzeża Moskitów Petera Weira, naprawdę dobre i pouczające kino. Wątki religii, komun społecznych i - nazwijmy to oględnie - totalitaryzmu społecznego czy rodzinnego przewijają się od początku do końca. Pod to można podczepić uzależnienie żony od okrutnego męża, fatalny w skutkach bunt i fanatyzm, a także jak łatwo jest ogłupić ludzi bez telewizora, krzyża i Chrystusa. Wszak pan Fox uciekając przed cywilizacją tworzy jej kopię, popełnia zatem te same błędy, co oskarżani przezeń obywatele USA z tym wyjątkiem, że to on staje się tyranem, a nie księża, bandyci czy korporacje.
czwartek, 16 września 2010
Czasowy i chroniczny pech.
Siedemnasty dzień.
Jeszcze się nie skończył, a jestem wymęczony! Bynajmniej nie praktykami;D dzień spędzony praktycznie z Rafałem - na instrukcjach, rozmowach o pracy, kulturze i nie tylko. Do tego jakże praktyczna nauka laminowania!;) Tak, ludzie zajmujący się kulturą są na swój sposób szaleni, jednak jest to jak najbardziej pozytywne;D Dzięki temu praca w kulturze jest taka ciekawa;D
Fizycznie zmęczyło mnie dzisiaj przerzucanie maminych paneli, a tak naprawdę palet. Ustawienie dwóch wieżyczek wymaga sporo siły. I zdrowia.
Psychicznie zmęczyła mnie za to sprawa dwóch niedoszłych kumpli... Mam po prostu pecha do ludzi, a może ja nie pasuję do mojego środowiska, powiatu, miejscowości... Chyba nie ma aż tak źle.
Ciekawe, co jeszcze się dzisiaj wydarzy.
Jeszcze się nie skończył, a jestem wymęczony! Bynajmniej nie praktykami;D dzień spędzony praktycznie z Rafałem - na instrukcjach, rozmowach o pracy, kulturze i nie tylko. Do tego jakże praktyczna nauka laminowania!;) Tak, ludzie zajmujący się kulturą są na swój sposób szaleni, jednak jest to jak najbardziej pozytywne;D Dzięki temu praca w kulturze jest taka ciekawa;D
Fizycznie zmęczyło mnie dzisiaj przerzucanie maminych paneli, a tak naprawdę palet. Ustawienie dwóch wieżyczek wymaga sporo siły. I zdrowia.
Psychicznie zmęczyła mnie za to sprawa dwóch niedoszłych kumpli... Mam po prostu pecha do ludzi, a może ja nie pasuję do mojego środowiska, powiatu, miejscowości... Chyba nie ma aż tak źle.
Ciekawe, co jeszcze się dzisiaj wydarzy.
środa, 15 września 2010
Jedyne, co zdoła zrównać pracowników instytucji - dostawa orzechów
Szesnasty dzień.
Znowu praca, choć lekka. Zgadałem się bardziej z Rafałem, spoko człowiek, miło spotkać na drodze (i w biurze) takie osobistości.
Furorę robiły orzechy laskowe;) I ten zrzędliwy gościu udowadniający wyższość sformułowania praca naukowa nad praca magisterska ;D było śmiesznie;)
W domu bynajmniej spokoju nie było. Składanie legowiska zajęło trochę czasu, ale się udało o nawet wczesnej porze udać na posiłek. Później 2 godziny wycięte ... to znaczy godnie, miło i jak najbardziej właściwie spędzone. :D
Kusturicy nie udało mi się zobaczyć, ale też jego twórczość znam - po łebkach - jednak znam.
Zresztą co to za przyjemność oglądać filmy do grubo po 23.
Znowu praca, choć lekka. Zgadałem się bardziej z Rafałem, spoko człowiek, miło spotkać na drodze (i w biurze) takie osobistości.
Furorę robiły orzechy laskowe;) I ten zrzędliwy gościu udowadniający wyższość sformułowania praca naukowa nad praca magisterska ;D było śmiesznie;)
W domu bynajmniej spokoju nie było. Składanie legowiska zajęło trochę czasu, ale się udało o nawet wczesnej porze udać na posiłek. Później 2 godziny wycięte ... to znaczy godnie, miło i jak najbardziej właściwie spędzone. :D
Kusturicy nie udało mi się zobaczyć, ale też jego twórczość znam - po łebkach - jednak znam.
Zresztą co to za przyjemność oglądać filmy do grubo po 23.
wtorek, 14 września 2010
Biurowa praca domowa
Piętnasty dzień.
Tym razem biurowa praca domowa, którą w sumie zrobiłem już dzień prędzej... zatem (prawie) obijanie się;)
Prawie, wszak dzień był pełen wrażeń. Czyszczenie akwarium i zaobserwowanie nowych glonojadów, podanie czarnej polewki kupcowi i wyjazd do Katowic, aby gubić się parokrotnie tamtejszej IKEI... tak, jest co wspominać. Szczególnie szkocki zakup poduchy i koca;D
Niestety, koniec końców, nie zdążyłem na Dersu Uzałę, ale przecież od tego nie zależy moje życie i szczęście;) wręcz nasuwa mi się znowu moja reakcja na babkę w ING, która zjechała mnie za 'niszczenie' pieniędzy. W sumie mogłem się nie powstrzymywać od wybuchu śmiechu...
W sumie dobrze, że nie oglądałem Kurosawy, wszak puszczanie dwugodzinnych filmów o 20:30 czy później to przesada ze strony TVP... no ale, pewnie najważniejszym jest, że w ogóle takie filmy emitują.
Tym razem biurowa praca domowa, którą w sumie zrobiłem już dzień prędzej... zatem (prawie) obijanie się;)
Prawie, wszak dzień był pełen wrażeń. Czyszczenie akwarium i zaobserwowanie nowych glonojadów, podanie czarnej polewki kupcowi i wyjazd do Katowic, aby gubić się parokrotnie tamtejszej IKEI... tak, jest co wspominać. Szczególnie szkocki zakup poduchy i koca;D
Niestety, koniec końców, nie zdążyłem na Dersu Uzałę, ale przecież od tego nie zależy moje życie i szczęście;) wręcz nasuwa mi się znowu moja reakcja na babkę w ING, która zjechała mnie za 'niszczenie' pieniędzy. W sumie mogłem się nie powstrzymywać od wybuchu śmiechu...
W sumie dobrze, że nie oglądałem Kurosawy, wszak puszczanie dwugodzinnych filmów o 20:30 czy później to przesada ze strony TVP... no ale, pewnie najważniejszym jest, że w ogóle takie filmy emitują.
poniedziałek, 13 września 2010
Excel kulturowy
Czternasty dzień.
Dzisiaj ćwiczyłem praktyczne zastosowanie Excela. Nic wytwornego, ale za to nie mogłem się nudzić;) Do tego jeszcze zwiedzanie kilku pomieszczeń z Rafałem i żal po mojej nieobecności na Dniach Ziemi, ale - tak wówczas musiało być. I kropka.
Za to wieczór! W ostatniej chwili przypomniałem sobie o Kurosawie. Zdążyłem na początek i z krótkimi przerwami na ratowanie palących się na patelni klusek udało mi się zobaczyć kolejne dzieło mistrza. Tym razem było to Niebo i piekło.
Początkowo wydawało mi się, że film będzie przewidywalny i nudny, głównie z tego względu, że tematyka porwań dla okupu jest dzisiaj wyeksploatowana. To dzieło - pochodzące z 1963 roku - nie wpisuje się w nurt tego rodzaju filmów, gdzie głównym wątkiem jest jakaś historia miłosna czy chęć zemsty na porywaczu. To rasowy thriller, który trzyma w napięciu do ostatniej sceny. Za to główne wątki to: a)ukazanie wewnętrznej walki głównego bohatera o to, co wybrać - karierę czy życie nieswojego dziecka - oraz b)motywy popełnionego przestępstwa. Co warte do podkreślenia, Kurosawa nie poszedł na łatwiznę i nie podsuwa widzowi bezpośrednich odpowiedzi, reguły motywu zbrodni. Tak jak śledztwo jest mozaiką różnych poszlak, tak postać porywacza jest zbiorem różnych wskazówek bez pełnej, całkowitej formy. Pozostają wszak tylko napomniane kwestie, typu: co z żoną porywacza? Skąd kluczowa szrama? A także jedno, choć może niepotrzebne: gdzie jego matka? (wystarczy skojarzyć, w jaki dzień to się działo)
Także główny bohater nie jest w pełni wyraźnie zarysowaną postacią. Wszak co dzieje się z nim po całej historii porwania (tzn. jak żyje)? Bardzo ciekawe są również kontrast pomiędzy bohaterami - jednym z nieba, drugim z piekła - oraz to, kto tak naprawdę jest miękki, a kto twardy.
Film Niebo i piekło jest opowieścią otwartą, mądrą i trzymającą w napięciu, dzięki czemu nie chce się odrywać z fotela pomimo długości dzieła - wszak trwa ponad 140 minut. Wspaniałe kino Kurosawy, co dodatkowo podkreśla jego wysoki status, wszak sprawdza się zarówno w historiach śmiesznych, psychologicznych czy kryminalnych, a także nie stanowi dla niego przeszkodą tworzyć historie osadzone w XX-wiecznej lub XVI-wiecznej Japonii. Na wszystkich polach pozostaje mistrzem.
Jutro zaś, tj. we wtorek, czeka mnie tym razem Kurosawa w kolorze - wszak dotychczas widziałem tylko jego czarno-białe dzieła. Czekać tylko na Dersu Uzałę;)
Dzisiaj ćwiczyłem praktyczne zastosowanie Excela. Nic wytwornego, ale za to nie mogłem się nudzić;) Do tego jeszcze zwiedzanie kilku pomieszczeń z Rafałem i żal po mojej nieobecności na Dniach Ziemi, ale - tak wówczas musiało być. I kropka.
Za to wieczór! W ostatniej chwili przypomniałem sobie o Kurosawie. Zdążyłem na początek i z krótkimi przerwami na ratowanie palących się na patelni klusek udało mi się zobaczyć kolejne dzieło mistrza. Tym razem było to Niebo i piekło.
Początkowo wydawało mi się, że film będzie przewidywalny i nudny, głównie z tego względu, że tematyka porwań dla okupu jest dzisiaj wyeksploatowana. To dzieło - pochodzące z 1963 roku - nie wpisuje się w nurt tego rodzaju filmów, gdzie głównym wątkiem jest jakaś historia miłosna czy chęć zemsty na porywaczu. To rasowy thriller, który trzyma w napięciu do ostatniej sceny. Za to główne wątki to: a)ukazanie wewnętrznej walki głównego bohatera o to, co wybrać - karierę czy życie nieswojego dziecka - oraz b)motywy popełnionego przestępstwa. Co warte do podkreślenia, Kurosawa nie poszedł na łatwiznę i nie podsuwa widzowi bezpośrednich odpowiedzi, reguły motywu zbrodni. Tak jak śledztwo jest mozaiką różnych poszlak, tak postać porywacza jest zbiorem różnych wskazówek bez pełnej, całkowitej formy. Pozostają wszak tylko napomniane kwestie, typu: co z żoną porywacza? Skąd kluczowa szrama? A także jedno, choć może niepotrzebne: gdzie jego matka? (wystarczy skojarzyć, w jaki dzień to się działo)
Także główny bohater nie jest w pełni wyraźnie zarysowaną postacią. Wszak co dzieje się z nim po całej historii porwania (tzn. jak żyje)? Bardzo ciekawe są również kontrast pomiędzy bohaterami - jednym z nieba, drugim z piekła - oraz to, kto tak naprawdę jest miękki, a kto twardy.
Film Niebo i piekło jest opowieścią otwartą, mądrą i trzymającą w napięciu, dzięki czemu nie chce się odrywać z fotela pomimo długości dzieła - wszak trwa ponad 140 minut. Wspaniałe kino Kurosawy, co dodatkowo podkreśla jego wysoki status, wszak sprawdza się zarówno w historiach śmiesznych, psychologicznych czy kryminalnych, a także nie stanowi dla niego przeszkodą tworzyć historie osadzone w XX-wiecznej lub XVI-wiecznej Japonii. Na wszystkich polach pozostaje mistrzem.
Jutro zaś, tj. we wtorek, czeka mnie tym razem Kurosawa w kolorze - wszak dotychczas widziałem tylko jego czarno-białe dzieła. Czekać tylko na Dersu Uzałę;)
niedziela, 12 września 2010
Jestem tu gdyż jestem tu
Fly
In a dream so high
Feel so alive
The world is like a jewel in your eyes
One life
Feel it
Anathema Summernight Horizon
Trzynasty dzień.
Jak to świecka niedziela.
Muszę jedno zaznaczyć - w końcu wziąłem się się za pracę licencjacką! Poprawiłem dotychczasowy tekst i bibliografię, przeczytałem wprowadzenie do Niepełnosprawnych w społeczeństwie Specka i przejrzałem resztę rozdziałów - ostatecznie zostanę przy wcześniej obranych 2 rozdziałach, czyli z materiałem ok 150 stronicowym. Stworzyłem ponadto prawie jedną stronę o nazewnictwie i reakcjach ludzkich - jest zatem dobrze;) naprawdę cieszę się, że z tym ruszyłem. mam prawie rok czasu na twórczość licencjacką, jednak lepiej zacząć - po prostu - zacząć.
Planowałem to od paru dni - zacznę publikować dodatkowo utwory dnia, o ile takowe będą.
Utwór na dziś: Anathema Dreaming Light:
And you shine inside
And love stills my mind like the sunrise
Dreaming light of the sunrise
sobota, 11 września 2010
Tydzień z Kurosawą w tle
Jeden zbiorczy na kilka dni musi wystarczyć;)
Dziesiąty dzień.
Praktyki niezwykle udane, wpierw 2 godziny oczekiwania na propozycję pracy, później wycinanie literek...
Tak, mam nadzieję, że to podniesie moje anty-zdolności plastyczne.
Koniec popołudniowych godzin - miejmy nadzieję.
Kurosawa! Geniusz światowej kinematografii! Ukryta forteca posiada to coś, co przyciąga przed ekran pomimo wieku dzieła. Jeden z najlepszych filmów, jakie widziałem.
Jedenasty dzień.
Wolne!
Zaliczyłem dwa wyjazdy autem - pierwszy z sąsiadem po benzynę i alkohol, drugi do lekarza, aby się dowiedzieć, że jak pana boli to dobrze - zdrowych też boli.
I sąsiad, który poprzedniego wieczoru prawie nic nie pił. Tylko 5 piw.
Kurosawa! Obejrzałem Sanjuro, samuraj znikąd - genialny, lepszy od jakiegokolwiek westernu. Filmy Kurosawy to niedościgłe wzory filmów przygodowych, a także mistrzowska reżyseria. Niesamowity klimat, który do dziś zachwyca. Warto poznać jego dorobek! Do tego genialny Toshirō Mifune, który występował w większości filmów Kurosawy w początkowym okresie twórczym reżysera.
Dwunasty dzień.
Gość i abstynent zarazem, czyli na wyjeździe z rodzicami. Było miło, jedzenie dobre, choć może lody to była lekka przesada, wszak już jesień do Polski zawitała.
Pierwsze pomysły na zrewolucjonizowanie pracy licencjackiej i odsiadka w oczekiwaniu na zwolnienie pokoju.
Ach! Jeszcze Maksio i króliki! Damian ma fajnie, tylko mógłby być mniej zrzędliwy:)
Dziesiąty dzień.
Praktyki niezwykle udane, wpierw 2 godziny oczekiwania na propozycję pracy, później wycinanie literek...
Tak, mam nadzieję, że to podniesie moje anty-zdolności plastyczne.
Koniec popołudniowych godzin - miejmy nadzieję.
Kurosawa! Geniusz światowej kinematografii! Ukryta forteca posiada to coś, co przyciąga przed ekran pomimo wieku dzieła. Jeden z najlepszych filmów, jakie widziałem.
Jedenasty dzień.
Wolne!
Zaliczyłem dwa wyjazdy autem - pierwszy z sąsiadem po benzynę i alkohol, drugi do lekarza, aby się dowiedzieć, że jak pana boli to dobrze - zdrowych też boli.
I sąsiad, który poprzedniego wieczoru prawie nic nie pił. Tylko 5 piw.
Kurosawa! Obejrzałem Sanjuro, samuraj znikąd - genialny, lepszy od jakiegokolwiek westernu. Filmy Kurosawy to niedościgłe wzory filmów przygodowych, a także mistrzowska reżyseria. Niesamowity klimat, który do dziś zachwyca. Warto poznać jego dorobek! Do tego genialny Toshirō Mifune, który występował w większości filmów Kurosawy w początkowym okresie twórczym reżysera.
Dwunasty dzień.
Gość i abstynent zarazem, czyli na wyjeździe z rodzicami. Było miło, jedzenie dobre, choć może lody to była lekka przesada, wszak już jesień do Polski zawitała.
Pierwsze pomysły na zrewolucjonizowanie pracy licencjackiej i odsiadka w oczekiwaniu na zwolnienie pokoju.
Ach! Jeszcze Maksio i króliki! Damian ma fajnie, tylko mógłby być mniej zrzędliwy:)
środa, 8 września 2010
ostatnie wojaże po gminie
Dziewiąty dzień.
Znowu wojaże po gminie sąsiedniej. Tym razem też nie obyło się bez perełek;)
Warmątowice. Mała wioska bez kościoła - to główny argument do organizowania modlitw i czuwań w miejscowej świetlicy. Jakoś w momencie dostania klucza do budynku ludzie zaczęli się schodzić ... aby modlić się za zmarłą. Wyczucie czasu mamy nieziemskie, skoro dla autochtonów 18ta jest równoznaczna z 16:20. Za to w jakim skupieniu się obserwowało walczącego Pana Czesia z kranem, gdy zza drzwi dobiegało Wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie....
Błotnica. Jakże miło, tym razem świetlica okazała się pusta. Można było sobie spokojnie usiąść, wypić kawę, zjeść trochę ciasta i opowiadać sobie różne ciekawe rzeczy. Niezwykle ciekawe okazały się informacje zamieszczone na tablicy o miejscowości - miejscowe legendy, które mroziły krew w żyłach, oraz zdjęcia budynków, których już nie ma. Mam na myśli starą, XIX-wieczną stację kolejową, którą tornado 2 lata temu rozniosło w pył. Dosłownie, wszak pozostało tylko puste miejsce przy torach (no obecnie postawiona jest wiata przystankowa).
Park! Jakże malownicze było to miejsce przed tragedią z 2008 roku. Uchowała się tylko jedna część wraz z zameczkiem, co za szczęście, że cyklon zatrzymał się tuż przy budynku. Najdziwniejsze, gdy się tam przyjedzie i usłyszy, że w tym porośniętym zagłębieniu obok pałacu był kiedyś wspaniały staw. Burza wyssała całą wodę, pozostawiając licho wyglądające zagłębienie z drabinką i (bodajże) małą oczyszczalnią. Niesamowite, co może zdziałać przyroda (http://www.youtube.com/watch?v=TdJ69euWouM -> zobacz, jak to wyglądało).
Sam pałac jest bardzo ładny, malowniczy, z wieloma ciekawymi i nowoczesnymi (jak na XIX wiek) rozwiązaniami, np. "mikrofalówka" czyli metalowa szafeczka wbudowana w kaloryfer. Miejsce jest dobrze zachowane i utrzymywane pod opieką dyrektora Uniwersytetu Ludowego, który mieścił się w pałacu za PRL, pana Józefa Kowalczyka. Zresztą sam pan Józef nas oprowadził po obiekcie.
Potem jeszcze jechaliśmy do 2 świetlic, trochę pogadać, coś pozałatwiać i koniec pańszczyzny.
Za to w domu mieliśmy znowu tych samych gości, co poprzedniego dnia. Tym razem rozmowa odbywała się na nowym froncie - ja i tata vs Berni. Doświadczeni ostatnią kłótnią nie poruszaliśmy tematu bieżącej polskiej polityki. Tym razem było milej i spokojniej.
Znowu wojaże po gminie sąsiedniej. Tym razem też nie obyło się bez perełek;)
Warmątowice. Mała wioska bez kościoła - to główny argument do organizowania modlitw i czuwań w miejscowej świetlicy. Jakoś w momencie dostania klucza do budynku ludzie zaczęli się schodzić ... aby modlić się za zmarłą. Wyczucie czasu mamy nieziemskie, skoro dla autochtonów 18ta jest równoznaczna z 16:20. Za to w jakim skupieniu się obserwowało walczącego Pana Czesia z kranem, gdy zza drzwi dobiegało Wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie....
Błotnica. Jakże miło, tym razem świetlica okazała się pusta. Można było sobie spokojnie usiąść, wypić kawę, zjeść trochę ciasta i opowiadać sobie różne ciekawe rzeczy. Niezwykle ciekawe okazały się informacje zamieszczone na tablicy o miejscowości - miejscowe legendy, które mroziły krew w żyłach, oraz zdjęcia budynków, których już nie ma. Mam na myśli starą, XIX-wieczną stację kolejową, którą tornado 2 lata temu rozniosło w pył. Dosłownie, wszak pozostało tylko puste miejsce przy torach (no obecnie postawiona jest wiata przystankowa).
Park! Jakże malownicze było to miejsce przed tragedią z 2008 roku. Uchowała się tylko jedna część wraz z zameczkiem, co za szczęście, że cyklon zatrzymał się tuż przy budynku. Najdziwniejsze, gdy się tam przyjedzie i usłyszy, że w tym porośniętym zagłębieniu obok pałacu był kiedyś wspaniały staw. Burza wyssała całą wodę, pozostawiając licho wyglądające zagłębienie z drabinką i (bodajże) małą oczyszczalnią. Niesamowite, co może zdziałać przyroda (http://www.youtube.com/watch?v=TdJ69euWouM -> zobacz, jak to wyglądało).
Sam pałac jest bardzo ładny, malowniczy, z wieloma ciekawymi i nowoczesnymi (jak na XIX wiek) rozwiązaniami, np. "mikrofalówka" czyli metalowa szafeczka wbudowana w kaloryfer. Miejsce jest dobrze zachowane i utrzymywane pod opieką dyrektora Uniwersytetu Ludowego, który mieścił się w pałacu za PRL, pana Józefa Kowalczyka. Zresztą sam pan Józef nas oprowadził po obiekcie.
Potem jeszcze jechaliśmy do 2 świetlic, trochę pogadać, coś pozałatwiać i koniec pańszczyzny.
Za to w domu mieliśmy znowu tych samych gości, co poprzedniego dnia. Tym razem rozmowa odbywała się na nowym froncie - ja i tata vs Berni. Doświadczeni ostatnią kłótnią nie poruszaliśmy tematu bieżącej polskiej polityki. Tym razem było milej i spokojniej.
Now we waste our lives awayKorn Let The Guilt Go
Letting guilt lead the way
wtorek, 7 września 2010
Wojaże po świetlicach
Ósmy dzień.
Fakt faktem piszę tę notkę teraz, gdy nic się jeszcze nie działo (aż takiego), jednak wieczorem mogę nie znaleźć na to czasu. wyjątkowo mam wyjazdowe praktyki, taka atrakcja, co bym się nie nudził. Drugą, słabszą stroną tego medalu jest godzina zakończenia dzisiejszej pańszczyzny - coś ok. 20-tej. nic to, pole samo się nie obrobi.
Czas, czas!
(...)
hajle, już w domu od trzech godzin!
Inspirująca do rozważań jest tematyka różnorodności poglądów w moim domu. Poza jednym konserwatystą wszyscy w rodzinie są tak bardziej centrowi lub centrolewicowi. Całe szczęście centrum wyssałem z mlekiem matki, zaś lewicowe poglądy atakowały mnie zewsząd w liceum. No, prawie zewsząd - pozostaje grupka takowych, co nadal wierzą w spotkania chrześcijańskie młodzieży na annabergu.
Szkoda tylko, że mile zapowiadająca się rozmowa zawsze musi przerodzić się w agresywną kłótnię o politykę. Dobrze, że w takich sytuacjach mam liczne grono współtowarzyszy.
Sworn Church Obliteration
Fakt faktem piszę tę notkę teraz, gdy nic się jeszcze nie działo (aż takiego), jednak wieczorem mogę nie znaleźć na to czasu. wyjątkowo mam wyjazdowe praktyki, taka atrakcja, co bym się nie nudził. Drugą, słabszą stroną tego medalu jest godzina zakończenia dzisiejszej pańszczyzny - coś ok. 20-tej. nic to, pole samo się nie obrobi.
Czas, czas!
(...)
hajle, już w domu od trzech godzin!
Inspirująca do rozważań jest tematyka różnorodności poglądów w moim domu. Poza jednym konserwatystą wszyscy w rodzinie są tak bardziej centrowi lub centrolewicowi. Całe szczęście centrum wyssałem z mlekiem matki, zaś lewicowe poglądy atakowały mnie zewsząd w liceum. No, prawie zewsząd - pozostaje grupka takowych, co nadal wierzą w spotkania chrześcijańskie młodzieży na annabergu.
Szkoda tylko, że mile zapowiadająca się rozmowa zawsze musi przerodzić się w agresywną kłótnię o politykę. Dobrze, że w takich sytuacjach mam liczne grono współtowarzyszy.
The church proclaimed
The rise of obliteration
Crowded destructive evil
Here is the place for me . .
Sworn Church Obliteration
poniedziałek, 6 września 2010
God is dead!
God is dead, he's just a voice in your head
God is dead, he's just a monster under your bed
Clawfinger God is Dead
yeah!
znowuż doszedłem do wniosku, że jestem urodzonym idiotą. jak mogłem nie sprawdzić zeszytu w sklepie i kupić 16-kartkowy do praktyk W LINIE??!!
Tworzenie baz danych i wycinanie zaproszeń....
Siódmy dzień.
Praktyki czas zacząć. Było spokojnie i nawet miło, choć nie wpadłem w jakieś głębsze zauroczenie tym miejscem pracy. No może za wyjątkiem jednego stanowiska, mianowicie wielce zainteresowało mnie organizowanie imprez. Może w przyszłości...?:)
Poza tym to był dzień wielkich wrażeń. Pierwsze na PKS-ie, gdy pomagałem jednej dziewczynie. Całe szczęście, że byłem obok i jako drugi ją złapałem. Dostała prawdopodobnie ataku padaczki. Okrutny to był widok, tym bardziej, że ją znam z widzenia - chodziliśmy do tego samego gimnazjum. Całe szczęście nic jej się nie stało.
Okrutniejsze było tylko to, że początkowo było na przystanku sporo ludzi. Jednak gdy trzeba było pomóc, to nagle - jakimś magicznym sposobem - wszyscy przenieśli się kilka metrów dalej. Poza kilkoma kobietami pomagałem ja i jakiś włóczęga. Nawet facet, który siedział na tej samej ławce, co ona, wydawał tylko rozkazy i się nie ruszył z posad. Ignorancja ludzka nie zna granic.
Skoro uczyniłem coś dobrego, to - dla równowagi w przyrodzie - należało także zrobić coś głupiego. Jasiu, Jasiu... Doprawdy, pomysł podpalania mokrych gałęzi i liści na benzynę był wprost szczytem naszych osiągnięć. Całe szczęście, że wybuch benzyny nie podpalił mi spodni...
Ale było blisko (ok. metra!) i jak huknęło! Jaki to był podmuch! Kolejne niezapomniane wrażenia z młodości;)
Nevermore Without Morals
Praktyki czas zacząć. Było spokojnie i nawet miło, choć nie wpadłem w jakieś głębsze zauroczenie tym miejscem pracy. No może za wyjątkiem jednego stanowiska, mianowicie wielce zainteresowało mnie organizowanie imprez. Może w przyszłości...?:)
Poza tym to był dzień wielkich wrażeń. Pierwsze na PKS-ie, gdy pomagałem jednej dziewczynie. Całe szczęście, że byłem obok i jako drugi ją złapałem. Dostała prawdopodobnie ataku padaczki. Okrutny to był widok, tym bardziej, że ją znam z widzenia - chodziliśmy do tego samego gimnazjum. Całe szczęście nic jej się nie stało.
Okrutniejsze było tylko to, że początkowo było na przystanku sporo ludzi. Jednak gdy trzeba było pomóc, to nagle - jakimś magicznym sposobem - wszyscy przenieśli się kilka metrów dalej. Poza kilkoma kobietami pomagałem ja i jakiś włóczęga. Nawet facet, który siedział na tej samej ławce, co ona, wydawał tylko rozkazy i się nie ruszył z posad. Ignorancja ludzka nie zna granic.
Skoro uczyniłem coś dobrego, to - dla równowagi w przyrodzie - należało także zrobić coś głupiego. Jasiu, Jasiu... Doprawdy, pomysł podpalania mokrych gałęzi i liści na benzynę był wprost szczytem naszych osiągnięć. Całe szczęście, że wybuch benzyny nie podpalił mi spodni...
Ale było blisko (ok. metra!) i jak huknęło! Jaki to był podmuch! Kolejne niezapomniane wrażenia z młodości;)
Without morals we wither
We might as well be gone
I believe in the other world
We cannot right our wrongs
Nevermore Without Morals
niedziela, 5 września 2010
Strzeż się!
Szósty dzień.
Dawno nie wstawałem o tak późnej porze, ale traktuję to jako nagrodę za wysiłki na weselu. Ledwo się wstało i trzeba było jechać na salę - tym razem inną - wszak ten dzień kto inny organizował (tj. ciotka) i wszystko odbyło się w małym gronie. Atmosfera jak najbardziej rodzinna, choć wszyscy z niecierpliwością czekali na posiłek (prawdopodobnie mało kto jadł śniadanie, gdyż wszyscy patrzyli po stole jak kot na szpyrka). Znowu kierowca i znowu dobry humor, dzięki temu raz po razie doświadczam, że hedonizm polega też na umiejętnym odejmowaniu sobie tego, co może innych zgubić.
TON Wolf Moon (Including Zoanthropic Paranoia)
So in this gray haze
We'll be meeting again,
And on that great day
I will tease you all the same.
Dawno nie wstawałem o tak późnej porze, ale traktuję to jako nagrodę za wysiłki na weselu. Ledwo się wstało i trzeba było jechać na salę - tym razem inną - wszak ten dzień kto inny organizował (tj. ciotka) i wszystko odbyło się w małym gronie. Atmosfera jak najbardziej rodzinna, choć wszyscy z niecierpliwością czekali na posiłek (prawdopodobnie mało kto jadł śniadanie, gdyż wszyscy patrzyli po stole jak kot na szpyrka). Znowu kierowca i znowu dobry humor, dzięki temu raz po razie doświadczam, że hedonizm polega też na umiejętnym odejmowaniu sobie tego, co może innych zgubić.
Beware
The woods at night,
Beware
The Lunar light.
TON Wolf Moon (Including Zoanthropic Paranoia)
sobota, 4 września 2010
Pamiętaj, co to świństwo! ;)
Piąty dzień.
Zaczęło się niewinnie - od słodkiego lenistwa i powolnego zbierania rzeczy - aby dojść do wielkiego dnia, szczególnego, których nie ma zbyt dużo w życiu. Pomijając różne wpadki, których było całkiem mało (o dziwo, wszak okoliczność zachęcała), wydarzenia rozgrywały się w niezwykle miłej, serdecznej, przyjacielskiej atmosferze.
Cóż takiego się działo? Kuzyn się żenił!
Może nie byłoby w tym niczego dziwnego, zachwycającego - w końcu to "tylko kuzyn" i "tylko wesele" - jednak sam fakt bycia świadkiem nadaje temu wydarzeniu pewną wzniosłość i ważność. Tym bardziej, że przeżyłem je wespół z parą młodą w trzeźwości i to z własnego wyboru, wszak nie byłem przymuszony do pozostania kierowcą tego dnia przez cały czas.
Wspaniałe święto dwójki cudownych ludzi. Czas, choć musiałem za nim gonić - wręcz pędzić po autostradzie - okazał się naszym sojusznikiem. Z wszystkim zdążyliśmy, policja mnie nie niepokoiła, a nawet pogoda była znośna (choć deszcz dawał się we znaki). Mszę poprowadził przez bardzo miły ksiądz, zaś chór wyśpiewywał pieśni znane z różnych chrześcijańskich spotkań młodzieży i rekolekcji, przez co można było sobie nieco powspominać dawne czasy. Sala kameralna, ale wystarczająca i klimatyczna, z kolei zespół - złożony z dj'a i konferansjera - wzorowo poprowadzili zabawę mieszając obecne hity z dobrymi przebojami XX wieku, od Armstronga, Presleya i Boney M po Dżem, Perfect i Republikę, dzięki czemu każdy gość mógł się dobrze bawić, w szczególności młodzi, których było sporo i dobór rockowych kawałków rozgrzewał ich na parkiecie.
Impreza trwała do godziny czwartej nad ranem. Dawno tak dobrze się nie bawiłem, głównie z tego względu, iż młodzi aktywnie spędzali czas: rozmawiając z gośćmi, biorąc udział w każdej zabawie oraz współpracowali ze starostą - czyli mną, dzięki czemu wykonywanie obowiązków odbywało się w bardzo miłej atmosferze i na spokojnie.
Wspaniałe były również niespodzianki. Szczególnie wspominam przygotowaną przez Tomka prezentację, w której ja parokrotnie się znalazłem (całkowicie mnie zaskoczył zdjęciami z dzieciństwa, których nigdy wcześniej nie widziałem). Warto wspomnieć również o niespodziance, którą sprawiłem Tomkowi z tatą, mianowicie High Hopes w czasie przerwy na lody:)
Mnóstwo wrażeń, których tak łatwo się nie zapomni!
Zaczęło się niewinnie - od słodkiego lenistwa i powolnego zbierania rzeczy - aby dojść do wielkiego dnia, szczególnego, których nie ma zbyt dużo w życiu. Pomijając różne wpadki, których było całkiem mało (o dziwo, wszak okoliczność zachęcała), wydarzenia rozgrywały się w niezwykle miłej, serdecznej, przyjacielskiej atmosferze.
Cóż takiego się działo? Kuzyn się żenił!
Może nie byłoby w tym niczego dziwnego, zachwycającego - w końcu to "tylko kuzyn" i "tylko wesele" - jednak sam fakt bycia świadkiem nadaje temu wydarzeniu pewną wzniosłość i ważność. Tym bardziej, że przeżyłem je wespół z parą młodą w trzeźwości i to z własnego wyboru, wszak nie byłem przymuszony do pozostania kierowcą tego dnia przez cały czas.
Wspaniałe święto dwójki cudownych ludzi. Czas, choć musiałem za nim gonić - wręcz pędzić po autostradzie - okazał się naszym sojusznikiem. Z wszystkim zdążyliśmy, policja mnie nie niepokoiła, a nawet pogoda była znośna (choć deszcz dawał się we znaki). Mszę poprowadził przez bardzo miły ksiądz, zaś chór wyśpiewywał pieśni znane z różnych chrześcijańskich spotkań młodzieży i rekolekcji, przez co można było sobie nieco powspominać dawne czasy. Sala kameralna, ale wystarczająca i klimatyczna, z kolei zespół - złożony z dj'a i konferansjera - wzorowo poprowadzili zabawę mieszając obecne hity z dobrymi przebojami XX wieku, od Armstronga, Presleya i Boney M po Dżem, Perfect i Republikę, dzięki czemu każdy gość mógł się dobrze bawić, w szczególności młodzi, których było sporo i dobór rockowych kawałków rozgrzewał ich na parkiecie.
Impreza trwała do godziny czwartej nad ranem. Dawno tak dobrze się nie bawiłem, głównie z tego względu, iż młodzi aktywnie spędzali czas: rozmawiając z gośćmi, biorąc udział w każdej zabawie oraz współpracowali ze starostą - czyli mną, dzięki czemu wykonywanie obowiązków odbywało się w bardzo miłej atmosferze i na spokojnie.
Wspaniałe były również niespodzianki. Szczególnie wspominam przygotowaną przez Tomka prezentację, w której ja parokrotnie się znalazłem (całkowicie mnie zaskoczył zdjęciami z dzieciństwa, których nigdy wcześniej nie widziałem). Warto wspomnieć również o niespodziance, którą sprawiłem Tomkowi z tatą, mianowicie High Hopes w czasie przerwy na lody:)
Mnóstwo wrażeń, których tak łatwo się nie zapomni!
piątek, 3 września 2010
Wspaniałość szarzyzny
Czwarty dzień.
Tak, Skype działa!:)
Jamka podmieniona, na razie wygląda to średnio, ale kiedyś to pozmieniam.
Dzień minął spokojnie. Sprzątanie i relaks. Plus Czas Cyganów Kusturicy, mistrza wpisywania folkloru serbskiego (w tym cygańskiego) w film, dzięki temu tworzy się jakby osobna opowieść, opowiadana tłem. Dzieło niemłode, wszak z 1988 roku, ale nadal na czasie. Nieodzowne - jak u Kusturicy - tworzenie świata magicznego, który jakby staje się ucieczką od szarości i brutalności prowincji. Wspaniały film wielkiego mistrza kamery.
Tak, Skype działa!:)
Jamka podmieniona, na razie wygląda to średnio, ale kiedyś to pozmieniam.
Dzień minął spokojnie. Sprzątanie i relaks. Plus Czas Cyganów Kusturicy, mistrza wpisywania folkloru serbskiego (w tym cygańskiego) w film, dzięki temu tworzy się jakby osobna opowieść, opowiadana tłem. Dzieło niemłode, wszak z 1988 roku, ale nadal na czasie. Nieodzowne - jak u Kusturicy - tworzenie świata magicznego, który jakby staje się ucieczką od szarości i brutalności prowincji. Wspaniały film wielkiego mistrza kamery.
czwartek, 2 września 2010
Kolorowy szał
Trzeci dzień.
Przygotowania do wesela wrą, zostało coraz mniej czasu, a tu - o proszę - nastał czwartek, co oznaczać mogło tylko jedno: polterabend.
Przyznać należy, że na takim wieczorze jeszcze nie byłem. Dobra, zaliczyłem w moim życiu tylko trzy poltery, ale ten był z nich najlepszy. Dlaczego? Otóż:
a) było naprawdę dużo przebierańców, około 50 % gości, i to w większości w naprawdę wymyślnych strojach. Spotkać można było m.in. Elvisa, żołnierza, metala, rzeźnika, dziecko, babuńkę, terrorystę, krishnowca, rastamana, paparazzi, mechanika;
b) różnorakość jedzenia powalała: kilka sałatek, smalec + ogórki kiszone, różne rodzaje mięsiwa z grilla i trzy rodzaje kołocza. O alkoholu nic nie wspomnę, wszak obyłem się bez niego;
c) asortyment szklany, o pojemności około czterech dużych worków, przeraził nie tylko młodą parę. Rozbijanie szkła odbywało się w 4 turach z przerwami na poczęstunek dla przebierańców.
Te trzy czynniki współtworzyły tak udaną imprezę, obok - rzecz jasna - rozradowanych gości.
Czymże jest takie weselisko, jeśli nie tylko pewną ulotną chwilą? Spacerując po dworze przestałem go poznawać. Wspomnienie radosnego miejsca zabaw ustąpiło szarości świata i zdałem sobie sprawę, że już dawno przekroczyłem magiczną granicę dzieciństwa, choć czasem staram się jeszcze stopą dotknąć dawnego gruntu, głównie w wyobraźni.
Przypomniałem sobie od razu o rozlicznych postaciach powtarzających, że mając dwadzieścia lat należy nadal myśleć o zabawie, uciechach i żyć chwilą, po prostu w sposób niepoważny, jakbym teraz słyszał słowa: "na dorosłość będziesz mieć jeszcze czas". Nieodpowiedzialność wypływa z takiej postawy. Prorocy i sędziowie, którzy jeszcze nie chcą opuścić piaskownicy...
Za bardzo się nimi przejmuję. Nadal, niestety.
Przygotowania do wesela wrą, zostało coraz mniej czasu, a tu - o proszę - nastał czwartek, co oznaczać mogło tylko jedno: polterabend.
Przyznać należy, że na takim wieczorze jeszcze nie byłem. Dobra, zaliczyłem w moim życiu tylko trzy poltery, ale ten był z nich najlepszy. Dlaczego? Otóż:
a) było naprawdę dużo przebierańców, około 50 % gości, i to w większości w naprawdę wymyślnych strojach. Spotkać można było m.in. Elvisa, żołnierza, metala, rzeźnika, dziecko, babuńkę, terrorystę, krishnowca, rastamana, paparazzi, mechanika;
b) różnorakość jedzenia powalała: kilka sałatek, smalec + ogórki kiszone, różne rodzaje mięsiwa z grilla i trzy rodzaje kołocza. O alkoholu nic nie wspomnę, wszak obyłem się bez niego;
c) asortyment szklany, o pojemności około czterech dużych worków, przeraził nie tylko młodą parę. Rozbijanie szkła odbywało się w 4 turach z przerwami na poczęstunek dla przebierańców.
Te trzy czynniki współtworzyły tak udaną imprezę, obok - rzecz jasna - rozradowanych gości.
Czymże jest takie weselisko, jeśli nie tylko pewną ulotną chwilą? Spacerując po dworze przestałem go poznawać. Wspomnienie radosnego miejsca zabaw ustąpiło szarości świata i zdałem sobie sprawę, że już dawno przekroczyłem magiczną granicę dzieciństwa, choć czasem staram się jeszcze stopą dotknąć dawnego gruntu, głównie w wyobraźni.
Przypomniałem sobie od razu o rozlicznych postaciach powtarzających, że mając dwadzieścia lat należy nadal myśleć o zabawie, uciechach i żyć chwilą, po prostu w sposób niepoważny, jakbym teraz słyszał słowa: "na dorosłość będziesz mieć jeszcze czas". Nieodpowiedzialność wypływa z takiej postawy. Prorocy i sędziowie, którzy jeszcze nie chcą opuścić piaskownicy...
Za bardzo się nimi przejmuję. Nadal, niestety.
środa, 1 września 2010
Taki film to dopiero passe...
Drugi dzień
Żwawy, wszak kilka spraw udało mi się załatwić: jamkę, karimatę i praktyki.
Dobrze, że utrzymujemy kontakt:)
Oglądałem film. Przygotowany przez brata. Wiadomo - mogło trafić się coś obrzydliwego, durnego albo perełka - lecz tym razem "dziełko" wpisało się w dwie pierwsze kategorie. Tematyka seksu przyciągnęła ludzi do kina jak w wielu podobnych produkcjach. Gatunkowo 41-letni prawiczek... wpisuje się w parodystyczne idiotyzmy amerykańskiej kinematografii. Cóż, jedyną miłą dla umysłu rozrywką było wyszukiwanie intertekstualności z - między innymi - GTA, Slumdogiem czy Zaćmieniem. Ciekawy wybór scen, choć w sednie sprowadzający się do najgłupszych motywów, poczynań bohaterów. Nic mądrego, a nawet nic, co można by zobaczyć po raz drugi.
Co innego w porównaniu z Zack i Miri kręcą porno. Tam przynajmniej rozbudowano dodatkowe wątki - poza seksualnym.
Rodzinka już się zjeżdża. Po raz pierwszy goście, goście z Zachodu ... w tym miesiącu. Należy przeżyć z uśmiechem.
Żwawy, wszak kilka spraw udało mi się załatwić: jamkę, karimatę i praktyki.
Dobrze, że utrzymujemy kontakt:)
Oglądałem film. Przygotowany przez brata. Wiadomo - mogło trafić się coś obrzydliwego, durnego albo perełka - lecz tym razem "dziełko" wpisało się w dwie pierwsze kategorie. Tematyka seksu przyciągnęła ludzi do kina jak w wielu podobnych produkcjach. Gatunkowo 41-letni prawiczek... wpisuje się w parodystyczne idiotyzmy amerykańskiej kinematografii. Cóż, jedyną miłą dla umysłu rozrywką było wyszukiwanie intertekstualności z - między innymi - GTA, Slumdogiem czy Zaćmieniem. Ciekawy wybór scen, choć w sednie sprowadzający się do najgłupszych motywów, poczynań bohaterów. Nic mądrego, a nawet nic, co można by zobaczyć po raz drugi.
Co innego w porównaniu z Zack i Miri kręcą porno. Tam przynajmniej rozbudowano dodatkowe wątki - poza seksualnym.
Rodzinka już się zjeżdża. Po raz pierwszy goście, goście z Zachodu ... w tym miesiącu. Należy przeżyć z uśmiechem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)